Gdy wylądowaliśmy w Kolombo w ostatnich dniach stycznia br., zaskoczyła nas od razu dziwnie nerwowa atmosfera panująca na lotnisku. Nie zdążyliśmy jeszcze opuścić samolotu, a już na pokładzie pojawiła się ekipa dezynfekująca powietrze, którym przed chwilą oddychaliśmy. Natomiast wszyscy obsługujący nas na lotnisku nosili bez wyjątku białe ochronne maseczki. Przestaliśmy się temu wszystkiemu dziwić, gdy zerknęliśmy na tablicę z przylotami. Widniało tam aż kilka połączeń z Chinami.
Czy wirus zagrozi Sri Lance?
W kolejnych dniach lokalna prasa odsłaniała powody tego nadzwyczajnego alertu na lotnisku. U 43-letniej pasażerki przybyłej z Chin wykryto właśnie zarażenie koronawirusem. Sri Lanka jak mało który kraj ma ważne powody do niepokoju o negatywne skutki epidemii. Od kilku lat rozwija szczególnie intensywne stosunki z Chinami. Przy budowie autostrady, portu w Kolombo i na wielu innych projektach pracuje ponad 1000 pracowników (akurat większość wyjechała do domu na chiński Nowy Rok i wkrótce miała wracać do pracy). Funkcjonuje aż kilkanaście połączeń lotniczych z chińskimi miastami – co miesiąc w Kolombo przylatuje stamtąd na urlopy ponad 20 tys. turystów. Władze Sri Lanki postanowiły jednak nie drażnić Wielkiego Brata, u którego są zadłużone po uszy. Tylko ograniczono liczbę przylotów z Chin, nie wprowadzono ograniczeń wizowych dla Chińczyków, wysłano też do Wuhan dar dla poszkodowanych epidemią w postaci ładunku czarnej herbaty. Wobec przylatujących pasażerów z tego kraju wdrożono tylko środki prewencyjne na lotnisku (pomiary temperatury, 2-tygodniowe kwarantanny itp.).
Gdy parę dni później w tutejszej prasie ukazał się radosny komunikat, że chora Chinka szybko powróciła do zdrowia i że już niebawem może opuścić szpital, wszyscy odetchnęli z ulgą. My także. W przypadku pojawienia się ogniska epidemii na Sri Lance mielibyśmy spore problemy z ewakuacją do kraju , no i zepsuty cały urlop.
Sigirija czyli pomnik próżności
Na rozległym płaskowyżu wznosi się do niemal 200-metrowa potężna skała o prawie pionowych zboczach. Widać ją doskonale z daleka, jest niepowtarzalnie piękna, majestatyczna oraz kusi niedostępnością. Niektórym przypomina głowę lwa, stąd nazwa Sigirija czyli Skała Lwa. Nic dziwnego, że już od tysiącleci stała się przedmiotem kultu religijnego, a w 477 roku tak urzekła jednego z syngaleskich królów, że postanowił przekształcić ją w obronną fortecę oraz ustanowić tutaj swoją siedzibę.
Król ten – Kasyapa nie zapisał się jednak niczym szczególnym w historii wyspy za wyjątkiem licznych pałacowych intryg, które wyniosły go na tron oraz okrutnej zbrodni na własnym ojcu – królu Dhatusenie. Zabił ojca, ponieważ nie uzyskał precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, gdzie ukryte są skarby królestwa. Ojciec miał mu powiedzieć, że największym bogactwem wyspy jest woda, i pokazać swoje największe dzieło, z którego był bardzo dumny – wielki sztuczny zbiornik wodny Kala Wewa ( ok.20 km na zachód od Skały Lwa).
Sigirija stała się jednak bardziej pomnikiem zbytku i pychy władcy niż jego potęgi. Kasyapa był typem ówczesnego playboya, a budowane pałace służyły przede wszystkim rozrywkom. Większość przemyślnych urządzeń obronnych nie była nigdy użyta. Po śmierci Kasyapy żaden król syngaleski nie chciał się już przenosić się do Sigiriji. Przez kilka wieków obiekt popadał w ruinę, a dzisiejszą sławę zdobył głównie dzięki archeologom, którzy udostępnili do zwiedzania fundamenty i resztki murów. Natomiast skarb Dhatuseny przetrwał wieki. Zbiornik wodny Kala Wewa funkcjonuje do dziś podobnie jak i dziesiątki innych na wyspie. Wystarczy przyjrzeć się dokładniej mapie kraju, usianej setkami mniejszych i większych sztucznych jezior, a przekonamy się, jak wspaniałym dorobkiem cywilizacyjnym może pochwalić się Sri Lanka. Nasza słowiańska cywilizacja jest chyba zbyt młoda, aby dojrzeć do budowy podobnej ilości zbiorników retencyjnych.
Wchodzenie na Sigiriję, a także na sąsiadującą z nią Pidurangalę (niemal bliźniacza formacja skalna) stanowi zawsze dużą frajdę. Wspinaczka jest wyjątkowo łatwa (w większości po schodach), ale wymaga parogodzinnego wysiłku. Ze szczytów dobrze widać otaczający nas wokół ocean zieleni, przecinany gdzieniegdzie sztucznymi jeziorami. To w dużej mierze dzięki zapobiegliwości i mądrości starożytnych władców wyspa jest nadal tak piękna i soczyście zielona. I nie jest przypadkiem, że nazwa Sri Lanka znaczy w sanskrycie „olśniewający kraj”
Słonie obżartuchy
Mam dużą awersję do podglądania zwierząt na żywo od czasu, gdy wziąłem udział w bezsensownej gonitwie za delfinami, które uciekały przed ludźmi na motorówkach. Na szczęście słoniowe safari nie wiąże się aż z tak daleko idącą ingerencją w życie zwierząt. Oddychamy z ulgą, gdy przekonujemy się , że spotykane słonie nigdzie nie uciekają, ba – nie przejmują się wcale naszą obecnością i spokojnie pałaszują zielone zielsko. Pewnie dlatego, że mają bardzo napięty plan dzienny – zjeść ponad 200 kg paszy, co zajmuje im aż kilkanaście godzin pracy. Jakże monotonny musi być więc ten słoniowy żywot – większość życia spędzają na przeżuwaniu trawy!
Prawdziwy słoniowy dylemat nie polega na razie na tym, że zwierzętom zagraża rosnąca liczba turystów, ale na tym, że jako potężne żarłoki mają coraz większy problem ze znalezieniem odpowiednio wydajnych pastwisk. Na Sri Lance żyje ponad 6000 słoni, ale w parkach narodowych starcza zielska tylko dla 3000. W ubiegłym roku zginęła rekordowa liczba 350 słoni, w większości z rąk ludzkich. Nie dlatego, że miejscowi ich nienawidzą, ale dlatego że zwierzęta te w poszukiwaniu paszy niszczą ciężko wypracowane owoce pracy rolników.
Znajdujemy się na terenie parku narodowego Minnerija, jednego z paru w okolicy Sigiriji, w których można podglądać słonie w ich naturalnym środowisku. Rezerwat cieszy się sławą najpiękniejszego na Sri Lance i dlatego jest oblegany przez turystów, zwłaszcza w porze suchej między czerwcem a wrześniem. Wtedy słonie urządzają sobie swój słynny na całą Azję piknik na brzegach tutejszego zbiornika wodnego (też dzieło jednego ze starożytnych królów). Na takich zgromadzeniach bywa zawsze od 200 do 300 słoni, które potrafią przywędrować tutaj nawet z sąsiednich parków narodowych. Wody w zbiorniku wtedy nieco wysychają, a na odsłoniętych żyznych błotach pojawia się soczysta trawa i to ona właśnie już od tylu wielu wieków stanowi magnes przyciągający słonie. Podczas tego niezwykłego zgromadzenia słonie nie tylko wcinają zielsko, ale pokazują wbrew naszym podejrzeniom, że potrafią się cieszyć swoim słoniowym życiem, i jak to na piknikach bywa, oddają się licznym zabawom w wodzie, flirtują oraz dbają o prokreację. Tylko po obejrzeniu piknikowego spektaklu w Minnerija można wyrobić sobie pojęcie o tym, jak sobie żyje słoń na wolności. Przyjechaliśmy więc do parku Minnerija w niestosownym terminie, dlatego musieliśmy parę godzin gapić się w słoniowe żuchwy.
Czego Kraków może pozazdrościć Kandy?
Polubiliśmy Kandy, to wszak taki lankijski odpowiednik naszego Krakowa, stara historyczna stolica i centrum życia kulturalnego. To z tego miasta Lankijczycy czerpią swoją dumę narodową. To ono jest symbolem wieloletniego utrzymywania niepodległości i parusetletniego oporu przed kolonialistami. Dopiero Brytyjczykom w roku 1815 – dzięki fortelowi – udało się złamać ówczesne królestwo i podbić całą wyspę.
Nasz Kraków może pozazdrościć Kandy przede wszystkim atrakcyjnego położenia miasta. Miasto otaczają niemal ze wszystkich stron góry, a niezwykłego uroku dodają mu wody sztucznego jeziora. Aż szkoda, że nasze Tatry nie leżą bliżej, a na Wiśle nie udało się zbudować jakiegoś zbiornika. Przede wszystkim z zazdrością patrzyliśmy na 2 wspaniałe ogrody królewskie, przy których Planty jawią się jako mizerne skrawki zieleni. Tuż obok słynnej Świątyni Zęba Buddy rozpościera się Królewski Ogród Leśny (Udawatta Kelle Sanctuary), będący fragmentem lasu tropikalnego. Natomiast kilka km dalej od centrum znajduje się Królewski Ogród Botaniczny Peradeniya zajmujący powierzchnię aż 60 hektarów. Rośnie tu ok. 4000 gatunków drzew, krzewów i kwitnących roślin. Aż trudno uwierzyć, że został założony już w 1374 roku przez władcę Królestwa Gampola i Kandy. Na tej wyspie wiele dat musi Polaków przyprawiać o zawrót głowy.
Targowica pod Świątynią Zęba
Wspomniana świątynia wraz z siedzibą królów usytuowane są w centrum miasta, na brzegu jeziora, ale szczerze mówiąc cały ten kompleks nie zrobił już na nas takiego wrażenia, jak np. nasze wawelskie wzgórze z zamkiem i katedrą.
Przy wejściu do Świątyni Zęba Buddy przechodzimy szczegółową kontrolę podobną do tej na lotnisku. Uzbrojeni po zęby strażnicy odkrywają w bagażu stojącego przede mną Lankijczyka kuchenny nóż kupiony w sklepie, jeszcze opakowany. Turysta zostaje natychmiast odprowadzony na bok i poddany przesłuchaniu. Mimo iż od 10 lat kraj cieszy się pokojem a od czasu krwawego zamachu na Świątynię Zęba Buddy (w styczniu 1998) minęło ponad 20 lat, kompleks świątynny jest nadal pilnie strzeżony. Bramę do świątyni sforsowała wtedy ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi. Zamachowcy samobójcy z Tamilskich Tygrysów zdetonowali bomby, zabijając 17 osób oraz powodując znaczne zniszczenia historycznych obiektów.
Wchodzimy na teren świątyni , jest spory weekendowy tłok. Pielgrzymi pogrążeni w modłach czekają na wieczorne otwarcie złotej stupy, w której przechowywany jest ząb – jedna z najcenniejszych relikwii dla buddystów. Wierni składają ofiary z pachnących kwiatów lotosu i zapalają świeczki. Na olbrzymim dziedzińcu odnajdujemy święte drzewo figowe Bo, wokół którego krąży kilkunastu pielgrzymów. Dołączamy do grupy, drzewo należy obejść nieparzystą liczbę razy oraz podlać je wodą, aby Bóg wysłuchał naszych życzeń.
Niedaleko stąd znajduje się niepozorny budynek, który okazuje się być pałacem ostatniego króla Cejlonu – Sri Wikrama Radżasinhe. To właśnie jego okrucieństwo wobec poddanych przyczyniło się pośrednio do upadku królestwa Kandy na początku XIX wieku. Brytyjczycy utrzymywali na dworze swojego tajnego agenta, dzięki któremu udało im się nawiązać kontakt z ministrami spiskującymi przeciw królowi i w ten sposób przejąć całkowitą władzę nad wyspą. Przekładając to na polskie historyczne realia, Cejlon także miał swoich „targowiczan”
.
Ministrowie wygumkowali artystę
Ambuluwawa to unikatowe miejsce w okolicach Kandy, niemal nie znane wśród turystów. Tymczasem stromą górę o wysokości 1071 m n.p.m. z dziwną wieżą na szczycie widać już nawet z okien słynnego pociągu do Ella. Wokół wysmukłej wieży wiją się nieregularnie dziesiątki schodów, a całość przypomina bardziej jakiś nierealny bajkowy świat baśni aniżeli współczesną budowlę. Mateuszowi nasuwa się skojarzenie z wieżami Gaudiego w Barcelonie, mnie z dziwaczną latarnią morską lub wieżą Babel z oglądanej kiedyś ryciny.
Nie jest tu łatwo dostać się, najlepiej pojechać pociągiem do stacji Gampola, a stąd wynająć tup tuka. Na Ambuluwawę należy przeznaczyć przynajmniej pół dnia i koniecznie zacząć zwiedzanie od wejścia na wieżę. Chodziliśmy po tych dziwnie pokręconych schodach, które stopniowo zwężają się ku górze i są prawie niemożliwe do przejścia na samym szczycie. Górskie krajobrazy podziwialiśmy z kilku balkonów, którymi poprzedzielane są schody. Ujrzeliśmy też dziwnie znajomy wierzchołek – Adams Peak, spowity jak zawsze mgłą.
Poza wieżą na samej górze znajduje się kilka innych obiektów m.in miniaturowe świątynie upamiętniające wszystkie 4 religie współistniejące na Sri Lance. Cały kompleks stanowi oryginalne połączenie ludzkiej kreatywności oraz świata natury ( zbocze góry jest właśnie przekształcane w park, rośnie tam prawie 200 gatunkami roślin, głównie ziół medycznych). W poszerzonej podstawie wieży powstał nowoczesny kompleks konferencyjny, gdzie organizuje się konferencje i prowadzi zajęcia edukacyjne. Całość nazywa się również nietypowo: Centrum Religijne i Kompleks Bioróżnorodności i ma na celu ukazać wielokulturowość oraz różnorodność biologiczną Sri Lanki. Próbujemy dociec, kto jest twórcą tego niezwykłej budowli. Przed wejściem znajduje się wprawdzie tablica z informacjami, ale są tam wymienione tylko nazwiska jednego z ministrów oraz prezydenta otwierającego obiekt w roku 2006. Musiałem przeprowadzić żmudne śledztwo w Internecie, zanim w końcu wykryłem, kto zaprojektował kompleks Ambuluwawa. Był nim uznany na Sri Lance wszechstronny artysta – malarz, rzeźbiarz oraz projektant krajobrazów – Thilak Palliyaguruge, dziś sędziwy starzec, prawie zapomniany przez lankijskie media. Jak to zwykle z artystami bywa, pewnie musiał politykom czymś podpaść.
Szok po wypiciu kubka herbaty
Po 3 godzinach jazdy słynnymi niebieskimi wagonami kolejowymi z Kandy wysiadamy w Hatton. Pierwsze nasze spotkanie z herbatą miało miejsce podczas lunchu w lokalnej knajpce kolejowej. Lubimy czarną herbatę, ale to co podano nam do lunchu, było prawdziwym szokiem smakowym. ” W czajniku był bosko zaparzony napój. Jęknęliśmy z zachwytu, bo po raz pierwszy w życiu poczuliśmy nie tyle cudowny aromat, co przede wszystkim uderzającą świeżość przygotowanego naparu. Herbaciane liście musiały być zebrane i wysuszone niemal wczoraj oraz pochodzić z widocznych za oknem plantacji. Takiego zapachu nie doświadczylibyśmy chyba nigdy po wypiciu tej samej herbaty w Polsce. Takiej, która pokonuje tysiące km w transporcie oraz poniewiera się potem po różnych centrach logistycznych, zanim trafi na sklepową półkę.
Przypomniałem sobie mój pierwszy herbaciany wstrząs, jakiego doznałem jeszcze w czasach studenckich, gdy kolega ze starszego rocznika poczęstował mnie rzadką wówczas herbatą marki Cejlon. Herbata była przyrządzona byle jak i w szklance, bo w tamtych smutnych czasach nie znaliśmy ani czajniczków ani tajników parzenia, ale pijącemu znany był wcześniej tylko mdławy smak herbaty gruzińskiej. I teraz po wielu latach przeżyłem mój drugi w życiu wstrząs związany z cejlońską herbatą.
Potem w drodze do miasteczka Dalhousie leżącego u stóp Adams Peak (około 1,5 godziny jazdy górskimi serpentynami) kontynuowaliśmy naszą tak udanie rozpoczętą przygodę podczas lunchu w Hatton. Wynajęte auto pozwalało nam, inaczej niż podczas jazdy pociągiem, zatrzymywać się w najciekawszych miejscach z widokiem na herbaciane wzgórza. Jechaliśmy przecież wzdłuż słynnej Złotej Doliny Herbaty Cejlońskiej – „epicentrum” uprawy najlepszych gatunków herbat, wokół brzegów sztucznego jeziora Castlereagh. W takich to warunkach (specyficzny mikroklimat wzgórz powyżej 1000 m n.p.m. z łagodną temperaturą i lekką mgiełką spowijającą okoliczne szczyty gór) nie mogła narodzić się inna jakość herbaty niż ta, jaką odczuwaliśmy zaledwie godzinę temu.
Z pielgrzymkowym tłumem prosto do nieba
Miasteczko Dalhousie jest bardzo małe, ale w czasie pielgrzymkowym, na jaki akurat trafiliśmy w przede dniu tutejszego święta narodowego niepodległości, zamienia się w gigantyczne centrum handlowe, czynne w dodatku całą dobę. Jego naturalnym przedłużeniem jest szpaler z dziesiątkami straganów wzdłuż kamiennych schodów, ciągnący się niemal do samego szczytu Adams Peak.
Już nie spodziewałem się , iż po zdobyciu Mount Kinabalu na Borneo (tu notatki), przyjdzie mi kiedyś drugi raz w życiu wchodzić na kolejną górę po schodach. Stało się tak jednak ku mojemu zaskoczeniu na Sri Lance podczas wędrówki na Adams Peak, który liczy 2243 m n.p.m. Zresztą trudno to nazwać jakąś turystyczną wędrówką, wchodzimy na szczyt w atmosferze odpustowo- pielgrzymkowej, głównie w towarzystwie wyznawców Buddy, dla których góra jest od tysiącleci święta.
Potok wchodzących i schodzących pielgrzymów wydawał się nie mieć początku i końca mimo, a była już druga po północy, gdy wyruszyliśmy. Po tych stromych schodach wspinały się całe rodziny, często z małymi dziećmi na rękach. Niektórzy wchodzili boso, starcy opierając się o laski lub ramiona najbliższych. Od czasu do czasu słychać było amatorskie zawodzenia buddyjskie, ale niektórzy oszczędzali swoje struny głosowe, niosąc z sobą sprzęt z nagranymi już profesjonalnie pieśniami religijnymi. Ktoś przed nami wpadł chyba w religijną ekstazę, ale szybko okazało się, iż to były tylko typowe objawy nadużycia mocniejszego trunku, wypitego zresztą wbrew nakazom Buddy. Będzie mocno cierpiał w trakcie reinkarnacji, wyroki boskie bywają okrutne. Religijną atmosferę pielgrzymkową zakłócały czasem dyskotekowe nagrania współczesnych przebojów, dobywające się ze straganów z kanapkami albo świeżo smażonymi plackami rotties. To były wyraźne ukłony w stronę młodszych pielgrzymów, którzy miewają nieco luźniejszy stosunek do ortodoksyjnych nakazów religii. Od straganów unosił się też charakterystyczny smak herbaty samahan (pokrzepiająca mieszanka kilkunastu wzmacniających lokalnych ziół), intensywnie reklamowanej przez jedną z firm, która już na samym dole częstowała każdego pielgrzymującego darmowym kubkiem gorącego napoju. Pomysł na akcją promocyjną w tym miejscu był doprawdy godny niejednego marketingowego guru.
Nie biliśmy w dzwony
Do pokonania mieliśmy w sumie ponad 5000 schodów, wszystkie z betonu. Ale ich wykonawcy popisali się sporą kreatywnością. Każdy stopień ma różną szerokość i wysokość, dzięki czemu podczas marszu unikamy rutynowych, jednakowych kroków. Być może jest to chytry sposób na przezwyciężenie monotonii i uratowanie nas przed zaśnięciem w środku nocy.
Przed nami pozostała już ostatnia setka schodów, gdy nagle utknęliśmy w długim korku pielgrzymów, usiłujących tak jak my dostać się na sam szczyt. Niestety, spektakularny wschód słońca dopadł nas wcześniej niż zdołaliśmy dotrzeć do celu. Dla buddyjskich pątników szczyt góry jest od stuleci świętym miejscem do składania modłów, dopatrują się na szczycie „odcisku stopy”(Sri Pada) samego Buddy, który wg legendy miał tę górę odwiedzać aż trzykrotnie. Hinduiści wierzą z kolei, iż odcisk pozostawił Shiva , a my chrześcijanie – że to był św.Tomasz lub Adam.
Każdy pielgrzym, niezależnie od wyznania, który po 3,5 godzinach mozolnej wspinaczki schodami dojdzie do samego szczytu, powinien uderzyć w dzwon. Tyle razy, ile już bywał na tym szczycie. My tego gestu niestety nie zdołaliśmy uczynić. Ale czy to była porażka? Czasem droga na szczyt może być ciekawsza niż sam cel.
Kogo można spotkać pod mostem Nine Arch Bridge w Ella?
Czekając na słynny niebieski pociąg pod malowniczym 9-przęsłowym mostem w Demodara niedaleko Ella (imponujące dzieło lankijskich inżynierów i budowniczych z lat 20-tych ubiegłego wieku), usłyszeliśmy nagle wśród krzewów herbacianych ojczystą mowę. Wymieniliśmy grzecznościowe pozdrowienia i jak zawsze w takich sytuacjach padło pytanie, skąd jesteście. Też z Krakowa. A z której dzielnicy? Oczywiście z tej samej. Zażartowaliśmy, że pewnie z tej samej ulicy. Okazało się, że mieszkamy niedaleko, bo na sąsiednich ulicach. Ale lista niezwykłych przypadków wyjaśnianych skrupulatnie pod mostem na tym się nie kończyła. Obydwie spotykające się ekipy podróżnicze z Krakowa prowadzą swoje blogi, a ich najmłodsze uczestniczki, niemal równolatki, noszą to samo rzadkie imię Gaja. Dziewczynki nie mogły się jednak dotychczas spotkać w Krakowie, choćby na placu zabaw, bo Gaja ze swoją mamą Joanną jest od 5 lat w podróży po świecie i chodzi do szkoły „internetowej”. Umówiliśmy się więc na spotkanie sąsiedzkie w Krakowie, jak tylko dzielne podróżniczki pojawią się w kraju. Miłych zaskoczeń było więc co nie miara i nic dziwnego, że omal nie przegapiliśmy nadjeżdżającego niebieskiego pociągu.
Blog Joanny somosdos.pl wyróżnia się wśród polskich blogów podróżniczych, porusza niebanalne tematy. Korzystając z CouchSurfingu Joanna ma niesamowitą okazję przyglądać się życiu odwiedzanych krajów niemal „od podszewki”. Zaskoczyła nas reportażem ze Sri Lanki na temat byłego lankijskiego żołnierza, który 10 lat temu brał udział w wojnie przeciwko Tamilskim Tygrysom. Ja także przeczytałem świetną książkę Frances Harrison pt. „Do dziś liczymy zabitych” o wojnie cywilnej w Sri Lance, ale mimo podejmowanych prób nie miałem szczęścia spotkać bezpośredniego uczestnika walk. Joannie to się udało i napisała ciekawą relację pt. „Zespół stresu bojowego”. Straty na wojnach mierzy się zazwyczaj liczbami zabitych, rzadko pisze się o tych, którzy wprawdzie ocaleli, ale przyszło im potem już do końca życia zmagać się z przeżytym koszmarem. O tych, którzy być może bardziej niż przeciwnika na polu walki nienawidzili swoich dowódców i polityków za to, że wplątali ich w okrutną wojnę.
Zaczęło się więc od banalnego spotkania rodaków pod mostem, a skończyło się na poważnych rozważaniach o wojnie.
„Domek w chłodnej dżungli”
Tak nazwała Achini swój domek, jaki u niej wynajęliśmy. Leży na stromym zboczu porośniętym lasem tropikalnym, parę kilometrów od centrum w Ella. W sąsiedztwie odkrywamy mnóstwo podobnych domów, czasem jeszcze nie dokończonych, budowanych na raty, w miarę jak rosną przychody pozostawiane przez turystów. Tak wyglądają właśnie oznaki trwającego od kilku lat turystycznego boomu budowlanego na Sri Lance.
„Cool Jungle Cottage” otoczony jest sadem z egzotycznymi drzewami oraz grządkami z warzywami i przyprawami. Gospodyni pokazuje nam drzewo papai, dwa awokado, chlebowca oraz mango. Jej mąż Roshana jest dyplomowanym kucharzem, nie byle gdzie, bo w samym parlamencie w Kolombo, przygotowuje tam posiłki dla jednego z wiceprezydentów. Achini dodaje, że w kuchni wiele uczy się od męża, który dla niej pozostaje mistrzem do naśladowania. Ta informacja zaostrzyła nam tylko apetyty na dobrą kolację, jaką zamówiliśmy u gospodyni. Przygotowała nam ona pyszne „rice and curry” z kurczakiem oraz warzywami z własnego ogródka (sałatka z podpiekanych liści curry okazała się rewelacją wieczoru).
Mamy sporo szczęścia podczas naszej podróży po Sri Lance – to już drugi wynajęty domek, którego właściciele pokazują ponadprzeciętne umiejętności kulinarne. Także gospodarz naszego domku w Sigirija okazał się dyplomowanym mistrzem kuchni, nadzorował restauracje w kilku lankijskich hotelach, m.in. w Kolombo i Kandy. Urządził nam prawdziwy pokaz tradycyjnej kuchni lankijskiej oraz potraw hinduskich.
Okolice Ella to wymarzony dla nas teren, bo wokół piękne wzgórza, a my nie możemy przecież żyć bez pieszych wycieczek. Nasz domek leży przy ścieżce na Ella Rock (wejście na wysokość 1041 m n.p.m. dosyć łagodne – około 4 km, ale z jakimiż widokami!). Trasy bywają tutaj zupełnie nie oznakowane i dlatego trudno byłoby mówić o szlakach turystycznych na Sri Lance. Korzystają tylko na tym tzw. lokalni przewodnicy, którzy każą sobie potem płacić słone rachunki za odgrywanie roli żywych drogowskazów. Gdy w końcu odnajdujemy ścieżkę na szczyt, możemy zorientować się, w jak malowniczej dolinie leży Ella i jak pięknymi górami jest otoczona. W dole widać niewielki wodospad i las zielonych ogrodów, wśród których kryją się małe domki na wynajem. A po drugiej stronie doliny kusi bezczelnie sąsiedni szczyt Little Adams Peak. Ale tę atrakcję skreślamy na razie z naszej agendy. Odczuwamy dziwny niepokój w kolanach, gdy góra ma w nazwie imię Adam.
Panie Januszu,
dziękuję za piękną relację 🙂 i przepiękne zdjęcia ! Udanej podróży życzę 🙂 Monika
Asking questions are truly good thing if you are
not understanding anything totally, except this post presents good understanding even.