Jedziemy z Francji tą samą drogą, jaką Salvador Dali wielokrotnie pokonywał, wracając z Paryża do krainy swojego dzieciństwa. Opadająca w kierunku Morza Śródziemnego szosa kluczy licznymi serpentynami. Nagle w oddali wyrasta przed nami sylwetka przysadzistej, geometrycznej bryły kościoła, otoczonego białymi zabudowaniami. Wówczas nie mieliśmy jeszcze świadomości, czym był dla Salvadora Dali ten właśnie krajobraz, który nas tak zauroczył, że zatrzymaliśmy auto na poboczu. Artysta pisał w „Moim sekretnym życiu”: „Droga z Cadaques (…) wspina się zakosami. Na każdym zakręcie powraca widok wioski i zatoki. Na ostatnim (…) odwracałem głowę, żeby napełnić jeszcze oczy krajobrazem drogim mojemu sercu”… ”Kochając tylko Cadaques, nie chciałem oglądać żadnego innego krajobrazu”.
Tajemnice zegara słonecznego
Cadaques należy do tej kategorii malowniczo położonych starych miasteczek, w których natychmiast można się zakochać. Wokół wzgórza z surową sylwetką późnogotyckiego kościoła wiją się wąskie, strome uliczki. Wdrapujemy się obowiązkowo na kościelne wzgórze, ale świątynia Iglesia de Santa Maria de Cadaques okazała się być zamknięta na wszystkie spusty. Tak samo jak to niejednokrotnie doświadczyliśmy podczas naszych wędrówek po Hiszpanii. Udało się nam tylko zajrzeć przez kraty do wnętrza i dostrzec dobrze oświetlony drewniany ołtarz z XVIII wieku. Niestety, nie można było zobaczyć słynnych organów, podobno najstarszych w Hiszpanii. Co roku kościół przyciąga melomanów – miłośników muzyki poważnej z całego świata, zjeżdżających tu na swój festiwal. Muzyka była akurat jedną z nielicznych dziedzin sztuki, od których wszechstronnie utalentowany Dali trzymał się z daleka, nie licząc libretta do opery.
Krętą uliczką z licznymi schodami schodzimy na kamienistą plażę, aby pospacerować nadmorską promenadą. I od razu stajemy oko w oko z Mistrzem. Tutaj w najbardziej okazałym miejscu nad zatoką wdzięczne artyście miasto wystawiło mu równie okazały pomnik. Salvador Dali , z charakterystycznym zabawnym wąsem zakręconym do góry, stoi z nieodłączna laseczką w dłoni, zwrócony twarzą w kierunku ukochanego miasteczka i umiłowanego krajobrazu.
W drodze do naszego hostelu mijamy ekskluzywny hotel „La Residencia” położony na sąsiedniej uliczce. Hotelowy budynek nazywał się niegdyś Fonda Miramar i przebywał tam często mały Salvador Dali wraz ze swoją rodziną. Na fasadzie budynku pozostała do dzisiaj zagadkowa pamiątka – jeden z najbardziej zaskakujących projektów Dalego „Le cuadran solaire ” (Zegar Słoneczny) z roku 1966. Tarcza ma kształt owalnej muszli, z której spoglądają oczy kobiety. Takie było nasze pierwsze spotkanie z kreacjami szalonego artysty, który tak mocno odcisnął swoje piętno na sztuce XX wieku.
We wspomnianym „Moim sekretnym życiu” (pamiętnik ten okazał się dla nas najważniejszym przewodnikiem podczas pobytu w Cadaques) odkrywamy tajemnicę, dlaczego Dali pałał taką miłością do zegarów słonecznych. Okazuje się, że mały Salvador jak na przyszłego ekscentryka przystało spędzał czas na dosyć oryginalnych zabawach. Zamiast bawić się w piaskownicy ze swoimi rówieśnikami całymi dniami śledził ruch słońca na niebie i analizował padanie cienia w różnych miejscach miasteczka: „tylko ja znam drogę, (…) jak w ciągu dnia przebiegają cienie, ich niepokojące pełzanie po skałach aż do pojawienia się woskowego światła księżyca. W czasie przechadzek pozostawiałem znaki, najczęściej oliwkę na kawałku korka dokładnie w miejscu, gdzie miał paść ostatni promień słońca”. Wobec takich intensywnych doświadczeń z cieniami mało kto mógłby się równać się z Dalim w dziedzinie projektowania zegarów słonecznych.
W czasach szkolnych Salvador Dali uwielbiał spędzać wakacje w Cadaques, czekał na nie zawsze z utęsknieniem: „Od dzieciństwa uwielbiałem tę wioskę z iście fanatyczną wiernością. Znam wszystkie jej najtajniejsze zakątki. Na pamięć poznałem kształt zatoczek, cypli i skał. Wpisałem w nią całe moje życie uczuciowe i erotyczne.„
Końcówka Pirenejów czyli półwysep Cabo de Creus
Jeśli ktoś od razu po przyjeździe do Cadaques nie spróbuje najpierw odkryć uroków tutejszych okolic, ale popędzi prosto do Portu Lligat, gdzie znajduje się dom i muzeum mistrza Dalego, bardzo wiele straci. Uroda miasteczka jest bowiem nierozerwalnie związana z jego naturalnym otoczeniem. Cadaques leży niemal w środku górzystego półwyspu Cabo de Creus (opadająca w kierunku morza końcówka Pirenejów), który w sporej części należy dzisiaj do Parku Przyrodniczego i Krajobrazowego.
Dla takich jak my wielbicieli pieszych wędrówek krzyżuje się tu kilka szlaków. Można wybrać się np. na najbliższą górę Mount Pani, gdzie Dali lubił się wspinać się jako nastoletni chłopak, aby podziwiać miasto i zatokę. My wybraliśmy trochę ambitniejszą trasę – dawną antyczną drogę w kierunku latarni morskiej. Początkowo szliśmy parę km wzdłuż mało ciekawej współczesnej szosy, ale niedaleko Portu Lligat odnaleźliśmy w końcu kiepsko oznakowaną drogę wśród skalistych wzgórz, pól i ogrodów oliwnych. Ścieżka prowadziła nas w kilkusetmetrowym oddaleniu od urwistego i poszarpanego brzegu morza, dawała więc znakomite pole obserwacji.
Patrzyliśmy na „...najpiękniejszy, najinteligentniejszy, i najwyborniejszy krajobraz”, w którym Salvador Dali niemal co roku od dziecięcych lat kształtował swój zmysł estetyczny. Tworzyły ten krajobraz nie żadne piaszczyste plaże, ale postrzępione urwiste brzegi, pełne skalistych zatoczek, do których dotrzeć można tylko łodzią od strony morza. To było głównie dzieło tramontany, silnego lokalnego wiatru, który w ciągu setek tysięcy lat rzeźbił pracowicie te wszystkie kamienne igły, zęby, fałdy i kolumny i inne czarodziejskie kształty, dominujące na nadmorskim półwyspie. „Piękno i doskonałość krajobrazu Cadaques – pisał Salvador Dali – wynikają z jego struktury. Każde wzgórze, każda skała wydaje się naszkicowana przez samego Leonarda… niskie drzewa oliwne koroną swych srebrnych włosów” zdobią ”zamyślone czoła wzgórz pomarszczonych na wpół zatartymi ścieżkami.”
O oddziaływaniu tramontany artysta wielokrotnie pisał w swoich pamiętnikach: jej porywy „wzbudzają strach i rozdzierają duszę”. To właśnie one dodawały okolicom Cadaques urok dzikości i szaleństwa oraz tak silnie wpływały na osobowość artysty. Dali uważał, że w tej twardej i jałowej naturze półwyspu nieprzypadkowo urodziło się „wielu lunatyków i dziwaków o silnej osobowości”, jego bratnich dusz.
Była akurat piękna słoneczna wiosna. Na szczęście nie czuliśmy żadnych podmuchów tramontany (najbardziej daje o sobie znać zimowa porą), a tutejsza jałowa ziemia nie epatowała wcale szarością i oznakami dzikiego szaleństwa. Wręcz przeciwnie – natura odsłaniała nam swoją urodę – piękno tej pory roku – kwitnące rośliny i drzewa oraz bogactwo kolorów budzącej się do życia wiosny. Hiszpania jak zawsze o tej porze bywa wyjątkowo urokliwa.
Biologiczna struktura i pączkowanie komórek
Port LLigat znajduje się na peryferiach Cadaques , nad dziką zatoczką, niemal pośrodku opisywanego wyżej i tak cenionego przez Salvadora Dali krajobrazu. Na miejscu spore zaskoczenie, spodziewaliśmy się bowiem zastać typowe muzeum poświęcone artyście, w budynku przez niego kiedyś zamieszkiwanym, obowiązkowo z licznymi obrazami na ścianach. Odnowiona fasada muzealnego budynku zdawała się nawet potwierdzać taki stereotypowy obraz. Jednak po wejściu do środka znaleźliśmy się nagle w jakimś dziwnym świecie, w gąszczu pomieszczeń przypominających labirynt, wkomponowanych w skaliste pochyłe zbocze. Całe to wnętrze można podziwiać jako jedno niezwykłe dzieło sztuki. Kształt pomieszczeń, ich wystrój oraz większość zgromadzonych w nich przedmiotów i gadżetów – to wszystko wyszło spod ręki samego Mistrza i przyciągało większą uwagę niż nieliczne obrazy Salvadora Dali na ścianach. Tak, ten dom w Porcie LLigat stanowił sam w sobie wielką twórczą prowokację, poprzez którą artysta odkrywał swoją wyobraźnię i sposób widzenia świata. Pisał: „…moja głowa była projektorem filmu, dzięki któremu wszystko co działo się we mnie, pokazywało się na zewnątrz za pośrednictwem moich olśnionych oczu.”
Salvador był tak mocno związany z Cadaques i swoimi stronami rodzinnymi, że marzył o zamieszkaniu tutaj już po skończeniu studiów. Ponieważ w owym czasie był on skłócony z ojcem – zamożnym notariuszem, nie mógł liczyć na jego pomoc finansową. Zwrócił się więc o pomoc do starej znajomej Lydii, nieco zwariowanej wieśniaczki z osady rybackiej Portu Lligat, u której niejednokrotnie wynajmował pokój na wakacje. Ta odstąpiła artyście chatkę należącą do jej synów. Domek był w nędznym stanie, służył głównie do przechowywania sprzętu rybackiego, miał przeciekający dach, no i liczył zaledwie kilka metrów kwadratowych powierzchni.
Zimą 1930 roku Dali razem z Galą, miłością swojego życia, zaczął się urządzać w Porcie LLigat: „Zatrudniliśmy stolarza i razem decydowaliśmy o wszystkim: od liczby stopni po najmniejsze okno.(…) Pokój o wymiarach mnie więcej cztery metry na cztery służyć miał za jadalnie, pracownie, sień i sypialnie. Kilka stopni prowadziło do prysznica, toalety i kuchni tak mikroskopijnej, że zaledwie można się było w niej obrócić. Przywieźliśmy ze sobą niklowo-szklane meble z naszego paryskiego mieszkania. Ograniczone środki nie pozwalały mi myśleć o czymkolwiek innym poza tym gniazdkiem dla dwojga.”
Początki domku były więc bardzo skromne i nic nie zapowiadało jeszcze obiektu oglądanego dzisiaj. Dopiero z upływem lat – w miarę zdobywania coraz większej sławy i coraz większych dochodów artysta rozbudowywał swoją posesję. Odkupywał od rybaków sąsiednie domki i parcele, łącząc je w jedną posiadłość. W ten sposób rodziła się wznoszona na paru poziomach budowla, połączona korytarzami, schodami, ogrodem i podwórkami. O tej stopniowej rozbudowie Dali tak pisał: ”Nasz dom rósł zupełnie jak prawdziwa biologiczna struktura – poprzez pączkowanie komórek”. (cytat za wywiadem – rzeką z Salvadorem Dali pt. Namiętności Dalego, przeprowadzonym przez Louisa Pauwelsa, Katowice 2008). I tak powstało wybitne osiągnięcie na polu architektury i urządzania wnętrz, o jakim niestety najrzadziej wspomina się w spisach dokonań Salvadora Dali.
Wędrując po labiryncie
Już na wejściu do muzeum wita nas potężny, wypchany niedźwiedź, który trzyma lampę w łapie i okazuje się być wieszakiem dla biżuterii i parasolek. To tylko zapowiedź tego, co będziemy oglądać dalej. Niemal w każdym pomieszczeniu znajdujemy sprzęty, przedmioty i gadżety o nierzeczywistych i zaskakujących kształtach oraz dziwacznym przeznaczeniu. Na ścianach wiszą np. klatki dla… świerszczy, które artysta uwielbiał. Wiele symboli jest nam dziwnie znajomych, bo znamy je ze słynnych obrazów artysty, np. wypchane łabędzie w bibliotece czy ślimaki wystające ze stolika w saloniku dla gości.
Pracownia Salvadora – z ostatnim, niedokończonym obrazem – zaskakuje skromnością i niesłychanym porządkiem, jakże dalekim od naszych wyobrażeń o nieładzie artystycznym. Wszystko wydaje się tu znajdować na swoim, przeznaczonym do tego miejscu. Według artysty samotność Portu LLigat i tutejsze krajobrazy wyzwalały w nim systematyczną skłonność do porządkowania i planowania. Narzucał sobie wręcz drakońską dyscyplinę pracy, którą starał się przestrzegać potem co do joty. Nic dziwnego, że taki pracuś zdołał namalować przez całe swoje życie ponad 1500 obrazów – jak mało który z jego wielkich rówieśników. Ciekawostką w pracowni jest pewna innowacja technologiczna wprowadzona przez artystę: płótna o dużych rozmiarach Dali przesuwał w czasie pracy za pomocą elektrycznego kołowrotka. Malarz pisał: „Portlligat jest miejscem produkcji, idealnym miejscem do mojej pracy. Wszystko zostało tu dostosowane do tego”.
W sypialni małżeńskiej z wielkim łożem i baldachimem odkrywamy kolejny ślad solarnych zainteresowań Salvadora Dali, objawionych już w dzieciństwie. Tym razem artysta w pozycji leżącej bezpośrednio z łóżka mógł obserwować wschody słońca. Było to możliwe dzięki pomysłowemu wykorzystaniu lustra zainstalowanego pod odpowiednim kątem. Nieraz Dali chlubił się tym, że jako pierwszy w Hiszpanii (półwysep Cabo de Creus jest najbardziej wysuniętym na wschód obszarem tego kraju) może powitać każdy nowy dzień. Cadaques nie przypadkiem obchodzi co roku pierwszego stycznia Święto Wschodzącego Słońca, podczas którego tańczy się sardanas oraz pije gorącą czekoladę.
W najwyższej ogrodowej części posesji czekało na nas najwięcej emocji. Tam niemal za każdym rogiem czaił się jakiś paranoiczny „wynalazek” geniusza z Portu Lligat. Góruje tam biała wieża – gołębnik przebity widłami. A ogromne białe jaja – wyeksponowane na dachu, stanowią zwieńczenie wieżyczek. W wieży znajdują się także zaprojektowane przez Dalego specjalne gliniane fujarki z otworami, na których zimową porą gwiżdże… tramontana. W sąsiedztwie gołębnika stoją dwie srebrne, przepołowione ludzkie głowy, które stały się również jednym ze znaków firmowych sztuki Dalego.
W ogrodzie z basenem zaprojektowanym na wzór Alhambry jest pełno rzeźb, są wielbłądy, sztuczne anakondy, a nawet i budka telefoniczna. Wszystkie te dziwaczne przedmioty i ozdoby są niemal zawsze, jak to w przypadku Dalego śladem jego artystycznych impulsów lub marzeń sennych. Były to praktyczne rezultaty osławionej metody paranoiczno-krytycznej, jaką artysta wymyślił i konsekwentnie stosował nie tylko w malarstwie i swojej twórczości, ale i w codziennym życiu w Cadaques.
Fenomen oglądanego wnętrza w labiryncie polega na tym, że chociaż większość zgromadzonych przedmiotów wydaje się nierzeczywistych, wydumanych, to w sumie całość sprawia wrażenie miejsca bardzo przytulnego i nadającego się od razu do zamieszkania. Eklektyzm, mieszanina stylów z elementami etno i nadawanie przedmiotom zupełnie nowych przeznaczeń – to wszystko dzisiaj jest już bardzo trendy i znajduje licznych naśladowców, niekoniecznie miłośników surrealistycznej sztuki. Jednak za czasów Dalego takie podejście do urządzania wnętrz musiało być rewolucyjne. Przynajmniej w tej dziedzinie surrealizm zawędrował po strzechy.
Tutaj na co dzień pracował „nad swoim szaleństwem”
Kiedy wczytać się w zapiski Dalego z lat 30-tych, można odnieść wrażenie, iż artysta posiadał dwoistą naturę. Z jednej strony był nieustającym prowokatorem i skandalistą, obracającym się w sferach cyganerii, nie stroniącym od przygodowego stylu życia. Natomiast po przyjeździe do Cadaques zamieniał się w potulnego artystę „w kapciach”, znajdującego się niemal pod całkowitym wpływem żony Gali, kochającym swoje budowane przez lata gniazdko w Porcie Lligat, żyjącym w skromnych warunkach, oddającym się bez reszty malowaniu obrazów i kontemplującym otaczającą naturę.
Tak pisał o tym swoim drugim sielskim trybie życia lat 30-ych: Port Lligat, symbol ascetycznej egzystencji i samotności…Tam nauczyłem się żyć w biedzie, ograniczać i polerować moją myśl, aby stała się ostra jak siekiera. Życie ciężkie, bez metafory i alkoholu, życie opromienione poświatą wieczności…Paryskie (…) wielkomiejskie światła, klejnoty z Rue de la Paix nie mogły się równać z tym totalnym światłem, tysiącletnim i spokojnym jak czoło Minerwy.(…) Co wieczór szliśmy na spacer do któregoś z moich ulubionych zakątków. – Trzeba będzie pogłębić studnię o pięć metrów, żeby nie brakowało nam wody – mówiłem Gali. – Gdy nadejdzie pełnia, będziemy łowić sardynki. Koło studni posadzimy dwa drzewka pomarańczowe.” Ale po paru miesiącach życia w takiej idylli trzeba było ponownie jechać do Paryża: Kończyły nam się pieniądze i musieliśmy zaopatrzyć się w kolejną porcję „drobnych”, żeby móc jak najszybciej wrócić do Portu Lligat.” i aby w tamtejszym surowym krajobrazie ciężko pracować ”nad swoim szaleństwem,” nad kolejnymi ekscentrycznymi pomysłami.
Po powrocie z emigracji wojennej w USA, gdy sława geniusza Salvadora Dali została już ugruntowana, w roku 1948 osiadł w Cadaques już na stałe. Był sławny i podziwiany, nie musiał już zabiegać po salonach o uznanie i pieniądze. Role się odwróciły, teraz jemu coraz częściej składali wizyty najwięksi z ówczesnych artystów świata, to do Cadaques zapraszał dziennikarzy pragnących przeprowadzić z nim wywiady. Wówczas podczas takich odwiedzin Salvador Dali w niezwykłej scenerii swojego domu odbywał różnego rodzaju happeningi będące odzwierciedleniem jego ówczesnych surrealistycznych wizji. Przebierał się wtedy w różne kostiumy, np. kowboja lub rycerza. Szczególnie lubił pokazywać się w orientalnych strojach, bo jego dawni przodkowie wywodzili się podobno od Maurów. To wszystko czynił nie z chęci zabawienia swoich gości, ale dla przekazania im jakiegoś swojego kolejnego artystycznego przesłania. Obwieszczał światu, że jego wizje mogą wydawać się szalone, ale są zawsze przejawem umiłowania piękna.
Kolacja bez odrobiny szaleństwa na talerzu
Kolejny wieczorny spacer wzdłuż nadmorskiej promendy w Cadaques. Tutaj szczególnie kuszą liczne kafejki, kameralne knajpki, galerie i sklepy z pamiątkami. Stąd najpiękniejsze są też widoki na architekturę białego miasteczka położonego na zboczu wzgórza. Wśród nadbrzeżnych budynków wyróżniają się zdobione kafelkami secesyjne kamienice, które zostały wzniesione przez tzw. americanos, mieszkańców Cadaques, powracających z emigracji po dorobieniu się… na Kubie. Brzmi to jakże surrealistycznie i w stylu Salvadora Dali, ale tak zdarzyło się naprawdę na początku XX wieku, gdy wskutek panującej biedy prawie 1/3 mieszkańców miasteczka udała się na emigrację zarobkową na tę egzotyczną karaibską wyspę. Dzisiejsi Kubańczycy wiele by dali za to, aby stworzyć im podobną możliwość wyjazdu za chlebem tyle że w odwrotną stronę… do Hiszpanii.
Spacer po starówce Cadaques przedłużył się aż do zmierzchu. Zapaliły się uliczne latarnie, którym z pomocą przyszedł księżyc w pełni, świecący akurat wyjątkowo silnym światłem. Popadliśmy natychmiast w romantyczny nastrój – to wyglądało na piękne zakończenie i dopełnienie parodniowego trudu włożonego w tropienie śladów surrealizmu Mistrza.
Z nadmorskiej promenady weszliśmy do jednej z bocznych i krętych uliczek, gdzie bez trudu znaleźliśmy knajpkę, aby coś przekąsić i napić się dobrego wina. Za poradą właściciela lokalu wybraliśmy lokalne wino Clos Primat (apelacji Emporda). Jako tapas podano nam croquetas po katalońsku z sosem beszamel. Krokiety smakowały wybornie, chociaż wiemy że było to danie pochodzące z Francji, a tylko udoskonalone w ciągu ostatniego stulecia przez Hiszpanów. Właściciel zarekomendował nam jednak je jako katalońską specjalność jego regionu. W winie także poczuliśmy smaki szczepów z pobliskich francuskich regionów winnych. Niestety, w menu wybranej przez nas skromnej knajpki nie było dania z lokalnych jeżowców łowionych bezpośrednio z zatoki, jakimi zajadał się Salvador Dali i o których wielokrotnie rozpisywał się w swoich pamiętnikach. A tak liczyliśmy po cichu na to, że może potrawa z jeżowca będzie w stanie wykrzesać w nas choćby odrobinę surrealistycznego szaleństwa w romantycznej scenerii pamiętnego wieczoru w Cadaques.
Bardzo ciekawy artykuł!