Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

Odkryliśmy raj – na Goraici. Notatki z Wysp Moluki (Indonezja)

Nasza  wyprawa na północne Moluki była  podróżą w nieznane. Zaznaczyliśmy sobie tylko punkt startowy i powrotny – wyspa Ternate. Dopiero na miejscu dzięki Ilhanowi  – młodemu ambitnemu recepcjoniście z hotelu – dowiedzieliśmy się o  rajskiej wyspie Goraici, którą  trudno odnaleźć na mapie i która  na miejscu okaże się … bezludna.

Promy i karaluchy

Indonezyjskie promy nie cieszą się dobrą sławą z powodu głośnych katastrof, do jakich dochodzi tu co kilka lat. Nasz KM Dorolonda należący do firmy Pelni wyglądał jednak na nowoczesną jednostkę (wybudowaną w roku 2000 w jednej ze stoczni niemieckich). Zgodnie z tutejszymi „zwyczajami” zabrał na swój pokład więcej niż przepisowych 2100 pasażerów, bo część z nich nie mieściła się w salach dla pasażerów , koczując na korytarzach. I na pewno zabrał na pokład więcej ton towarów, bo boczne pokłady były wprost zawalone setkami worków z kapustą, czosnkiem , ryżem i nie wiadomo jeszcze z czym.
Wykupiliśmy niepotrzebnie osobną kajutę, ponieważ agencja turystyczna w Manado wmówiła nam, że będziemy płynąć całą noc. Ale nie żałujemy, jedliśmy w kapitańskiej mesie wyszukane, smaczne potrawy – okazało się, że są poczęstunkiem wkalkulowanym w cenę biletu. Jedynym mankamentem naszej kajuty były stada karaluchów, które nie rozróżniają w ogóle klas na statku i przedostaną się do każdej dziury. Na szczęście nie musieliśmy układać się do snu.
Po ponad 9 godzinach podróży z Manado – stolicy północnej Sulawezi tuż przed północą dobiliśmy do portu w Ternate . Nasz potężny 5-piętrowy prom popędzi dalej do portu Sarong w Nowej Gwinei, zostawiając nas na Molukach. Na wyspach owianych legendą wielkich odkryć geograficznych, pachnących goździkami i gałką muszkatołową , mających niestety także za sobą krwawą historię niedawnej wojny domowej.

 

Na pokładzie promu Pelni

 

Na boczne pokłady potężnego promu załadowano setki worków z kapustą

 

Gdzieś się zapodział stary goździkowiec

Było już bardzo późno – więc w pobliżu portu wynajęliśmy pokój w pierwszym po drodze napotkanym hoteliku . O piątej rano obudził nas melodyjny głos muezina z pobliskiego meczetu – przypomnienie, że jesteśmy już w muzułmańskim kraju, jednym z największych na świecie skupisk wyznawców islamu.
Ternate (stolica wyspy o tej samej nazwie) jest sporym, kilkudziesięciotysięcznym miastem z dziesiątkami meczetów. Leży u stóp potężnego wulkanu Galalama ( 1721 m n.p.m), którego opalony czubek oraz pojawiające się opary stanowią widoczny dowód nieustannej aktywności wnętrza ziemi.

DSC00764

Nad Ternate góruje wulkan Galalama ( 1721 m n.p.m), którego opalony czubek oraz pojawiające się opary stanowią widoczny dowód nieustannej aktywności wnętrza ziemi.

 

Za wyjątkiem pałacu sułtańskiego i resztek dawnych fortów z czasów portugalskich i hiszpańskich nie ma tu wiele do zwiedzania. Najciekawsza jest atmosfera portowego egzotycznego miasta, do którego codziennie już od świtu zawijają setki łodzi i stateczków z okolicznych wysp i wysepek (archipelag Moluki liczy ich ponad 1000 ), załadowanych po brzegi rybami i owocami, a odpływających także z wypełnionymi po brzegi pudłami z typowo miejską zawartością. Najlepiej tętno tutejszego życia można wyczuć o 2 porach – we wczesnych godzinach porannych – wraz z otwarciem dziesiątków kramów na licznych targowiskach oraz o zmierzchu – gdy wokół głównego placu Il Pahlavan Revolusi tuż przy nadmorskim bulwarze wyrastają jak grzyby po deszczu dziesiątki restauracji na kółkach a wokół nich kwitnie wieczorne życie towarzyskie.

 

Łódka z wieśniakami  odpłynie za chwilę na jedną z licznych okolicznych wysp

 

Jeżeli narzekalibyśmy na poziom usług turystycznych w Indonezji, to tutaj chyba coś takiego w ogóle nie istnieje. W sporym przecież mieście nie można kupić nigdzie mapy ani lokalnego przewodnika, nie mówiąc już o znalezieniu jakiegoś biura turystycznego.
Gdy w końcu metodą prób i błędów udało nam się ustalić, w jakim kierunku należy pojechać do okolicznej wioski, gdzie rośnie najstarsze drzewo goździkowe na wyspie, na miejscu czekała nas przykra niespodzianka. Okazało się, że 200-letni pomnik przyrody gdzieś „zapodział się” w leśnej gęstwinie i nikt z miejscowych nie potrafił nam go pokazać. Każdy wskazywał nam inne drzewo. Na pocieszenie kobieta wracająca z pola z koszykiem podarowała nam parę świeżo zebranych gałek muszkatołowych – z czerwonymi kwiatami oplatającymi brązowe owoce. Wyglądały jak prawdziwe klejnoty stworzone przez naturę.

 

Korzenie, które podzieliły świat

Z bardziej szczegółowego zwiedzania Tidore – sąsiedniej wyspy zrezygnowaliśmy już po paru godzinach . Tak reklamowane w przewodniku jako „picturesque and torquoise” plaże na wyspie  okazały się pomyłką. Objechaliśmy połowę wyspy wynajętymi ojekami (motocykl z kierowcą – popularny w Indonezji środek lokomocji), ale nie znaleźliśmy ani jednej czystej plaży, a gorące źródło siarkowe okazało się cuchnącą sadzawką, w której można było co najwyżej zamoczyć nogi.
Czekając w porcie w Tidore na powrotną łódkę podziwialiśmy wspaniałą górską panoramę wyspy Ternate odległej od nas zaledwie parę kilometrów . Gdzieś z tego samego miejsca kilkaset lat temu żeglarze z wyprawy Magellana ujrzeli na przeciwległym brzegu w Ternate galeony portugalskie. W ten sposób przekonali się, że są u kresu trwającej prawie 3 lata wyprawy – na osławionych Wyspach Korzennych, gdzie rosły goździki i gałka muszkatołowa – przyprawy cenione wówczas jak złoto i srebro. Opłynęli jako pierwsi ziemię szukając alternatywnej drogi do tych wysp , ponieważ ta już istniejąca wokół Indii została zajęta przez Portugalczyków.

 

Z tego samego miejsca kilkaset lat temu żeglarze z wyprawy Magellana ujrzeli na  brzegu w Ternate galeony portugalskie.

 

Tak zaczęły się potem trwające przez parę stuleci walki kolonialnych potęg o monopol na Wyspach Korzennych.
W XV i XVI wieku był to jeden z najważniejszych celów dalekich zamorskich wypraw. Dzięki tym aromatycznym przyprawom, którym przypisywano wówczas prawie magiczne właściwości (także lecznicze), doszło do największych odkryć geograficznych. Dziś wyspy utraciły swój monopol na słynne przyprawy – cenne rośliny zostały wykradzione i rozpowszechnione w wielu innych krajach. Na samych Molukach jest dzisiaj mniej plantacji niż w innych częściach Indonezji.

Odwieczna rywalizacja 2 sułtanów

Szukając pamiątek po burzliwej historii Wysp Korzennych , odwiedziliśmy parusetletni pałac sułtański w Ternate. Niestety, jako zabłąkana para rzadkich tutaj gości nie mieliśmy szansy być na audiencji u córki sułtana, nie mówiąc o sędziwym gospodarzu, który do turystów już w ogóle nie wychodzi. Pamiątek jest niewiele – stare meble , dokumentacja sułtańskiej linii dynastycznej sięgającej XI wieku oraz regalia.

 

Pałac sułtański w Ternate dostępny dla turystów

 

Aby tak długo utrzymać się u władzy sułtan z Ternate musiał prowadzić liczne polityczne rozgrywki z kolejnymi potęgami kolonialnymi. Co więcej wykorzystywał przybyszów z Europy do nękania swojego odwiecznego rywala z sąsiedniej wyspy Tidore, z którym walczył od paru stuleci o władzę nad północnymi wyspami dzisiejszej Indonezji. Było bowiem fenomenem, że na dwu niewielkich sąsiadujących z sobą wyspach (kilkanaście km po przekątnej) rezydowały dwa osobne i potężne sułtanaty. Obydwaj muzułmańscy władcy zezwalali Hiszpanom, Portugalczykom a potem Holendrom na budowę fortyfikacji wojskowych. Dziś pozostały z tamtych czasów tylko ruiny. Sułtan z Tidore – zakończył już dawno swoje panowanie, pałac został zniszczony. Na placu boju pozostał tylko sułtan w Ternate. Ale mieszkańcy Tidore walczą do dzisiaj o przywrócenie sułtanatu.

 

Turystyka prawie zamarła

W wyniku wojny domowej na Molukach ( konflikt pomiędzy muzułmanami a chrześcijanami) ruch turystyczny zamarł niemal całkowicie, a sytuacja taka utrzymuje się do dzisiaj. Choć teraz nie trzeba się już starać się o specjalne zezwolenie wjazdu na Moluki (od roku 2002 obowiązuje zawieszenie broni), pamięć o krwawych walkach tak łatwo nie zaciera się. Przez prawie 10 dni pobytu nie spotkaliśmy żadnego turysty. Nawet w Ternate – w stolicy prowincji. Sądząc po wpisach do księgi pamiątkowej w pałacu sułtańskim w pierwszych paru miesiącach br. wyspy odwiedziło ledwie kilkanaście osób. Odczuliśmy na własnej skórze, że dawne formalności i praktyki wobec cudzoziemców nadal obowiązują. Nasze paszporty w jednym z hoteli w Ternate zostały zeskanowane, a kopie przekazane na policję . Tak na wszelki wypadek.
Dzisiaj wszystko wskazuje na to, że krwawy konflikt był sprowokowany przez polityków i sterowano nim bezpośrednio z Jakarty. Akurat w roku 1999 od władzy został odsunięty reżim wojskowy generała Suharto.  Jego zwolennicy świadomie wzniecali konflikty, aby pokazać światu, że w Indonezji po odejściu Suharto panuje chaos i że trzeba jak najszybciej wprowadzić ponownie wojskowe rządy silnej ręki. Wśród ludności kolportowany był np. list z apelem nawołującym chrześcijan z Ternate i Tidore do świętej wojny z muzułmanami podpisany przez przywódcę Kościoła Protestanckiego, ale do dzisiaj  trudno ustalić, czy podpis i cały list  były autentyczne.
Konflikt trwający od 1999 do 2002 roku pochłonął w sumie kilkanaście tysięcy ofiar śmiertelnych oraz doprowadził do opuszczenia domostw przez prawie pół miliona ludzi. Zniszczono parę tysięcy budynków oraz ponad 200 obiektów sakralnych. W Ternate do dzisiaj widać ślady walk. Parę meczetów znajduje się w nadal w odbudowie. Zbierane są środki na ich renowację.

 

Halo Mister
W ciągu naszego pobytu nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek przejawami wrogości. A byliśmy w północnych Molukach – w środku muzułmańskiego żywiołu, gdzie niedawno działały radykalne bojówki. Na ulicach pozdrawiano nas przyjaźnie i z uśmiechem, najczęściej słowami „Halo mister”.

 

Restauracje na kółkach w centrum Ternate – z ofertą lokalnych szaszłyków „sate”

Bogactwo tutejszych mórz nęci kolorami tęczy

 

Gdy na ulicach Ternate zgasły światła – doszło bowiem do częstych tutaj awarii w elektrowni, nawet w ciemnościach jakiś przejeżdżający motocyklista wypatrzył nas i pozdrowił osławionym „Halo Mister”. To zawołanie będzie towarzyszyć nam przez cały pobyt w północnej Indonezji. Słyszeliśmy go dziesiątki razy dziennie . Początkowo dziwiliśmy się , że tutejsi ludzie oddają szacunek tylko mężczyznom, jakby nie zauważając kobiet. Gdy jednak pewnego dnia Beata sama przechodziła ulicą, o dziwo też usłyszała za sobą „Halo Mister”.
Zdarzyło się parokrotnie np. na plażach, że byliśmy oblegani przez tubylców, głównie przez szkolne wycieczki i studentów. Pozowaliśmy dziesiątki razy do wspólnych fotografii. Żartowaliśmy, że wzorem zachowania tubylców w innych odwiedzanych krajach powinniśmy chyba pobierać jakąś stawkę w rupiach za wspólne zdjęcie. Czuliśmy się czasem jak Papuasi w dżungli, gdy otoczy ich grupa japońskich turystów z  dziesiątkami kamer i obiektywów.

 

Tutejsze dzieci okazywały największe zainteresowanie nasza wizytą na jednej z plaż na Ternate

 

Kurs w nieznane

Mieliśmy szczęście poznać w hotelowej recepcji młodego Ilhana – marzącego o założeniu w przyszłości własnej firmy turystycznej. I to on właśnie gorąco nas zachęcił  do tygodniowego wypadu na wyspę Goraici, która jego zdaniem miała być najlepszym miejscem do snorkellingu w północnych Molukach.
Następnego dnia o świcie Ilhan pomógł nam odszukać w porcie Bastiang w gąszczu statków i promów ten właściwy , jakim mieliśmy dotrzeć na polecane przez niego rajskie wyspy. Sami – bez znajomości indonezyjskiego – nie odnaleźlibyśmy tego statku, bo tutaj nie ma żadnych rozkładów jazdy ani kas.
Wtłoczeni pomiędzy kilkudziesięciu miejscowych pasażerów wypłynęliśmy więc w nieznane – kapitan wziął kurs na południe. Mijaliśmy kolejne wyspy Ternate, Mare, Moti, Makian i Kayoa. W ich tle majaczyły wulkaniczne wierzchołki Halmahery – największej wyspy północnych Molukków. Przejeżdżaliśmy przez sam środek krainy będącej niegdyś jedynym w świecie miejscem, gdzie rosły drzewa owocujące aromatycznymi przyprawami – gożdzikami i gałką muszkatołową. Żyły tylko tutaj  w stanie dzikim i dopiero pod wpływem potężnego popytu ze średniowiecznej Europy zostały przekształcone w olbrzymie plantacje.
Po ponad 8 godzinach podróży popełniliśmy falstart, wysiadając za wcześnie na jednej z wysp (nie ma tu żadnych tablic na przystaniach). Wprowadził nas w błąd jeden z pasażerów. Na szczęście czujny kapitan osobiście wybiegł na pomost i zawrócił nas z powrotem na pokład. Tak, byliśmy tutaj całkowicie zdani na łaskę tubylców. Nasz Isfahan z Ternate też nie miał najlepszych informacji, bo Goraici okazało się być mikroskopijną bezludną wysepką , obok której nasz statek tylko przepływał. Wysadzono nas więc na sąsiedniej, nieco większej ,ale zamieszkałej wyspie o nazwie Lelei .
Gdy nasz stateczek dobrnął wreszcie do przystani , i gdy zeszliśmy z koślawego, dziurawego pomostu, ktoś zaprowadził nas od razu do domu Sofyana jako osoby najlepiej radzącej sobie z białymi cudzoziemcami.

 

Wysiadamy po 8 godzinach podroży w nieznane

 

Nasz domek na palach przy plaży na wyspie Lelei

 

W domku na palach

Kiedy przekonaliśmy się naocznie, że na Goraici nie ma tam żadnych domków do wynajęcia, zapytaliśmy Safyana o możliwości noclegu na jego wyspie. Podpłynął z nami do drugiego pomostu i wtedy wśród gęstego gaju kokosowego dostrzegliśmy dachy paru drewnianych okazałych domków na wysokich palach – jak się potem okazało przywiezionych tu aż z wyspy Sulawezi. „Cottages” należały do Państwowego Biura Turystyki w Północnych Molukach,  ale były zamknięte na wszystkie spusty. Akurat nie było sezonu turystycznego, a otwierano je tylko na czas wakacji i świąt . Jednak obrotny Safyan załatwił nam jakoś klucze do jednego z domków .

 

Oto wysepka Lelei, na której szczęśliwie znaleźliśmy nocleg

Bardzo rzadko można już w Azji spotkać takie bezludne, piaszczyste plaże

 

Domek był obszerny – z dwoma sypialniami, łazienkami , olbrzymim salonem z aneksem kuchennym oraz wspaniała werandą od strony morza. Wszystko było nieco przykurzone, ale stwarzało całkiem przyzwoite warunki do spędzenia kilku dni na wyspie. Zgodziliśmy się bez wahania – nie przejmując się nawet tym, że nie będziemy mieli światła (podłączenie możliwe tylko w sezonie), a także i wody w kranach (na nasze potrzeby przygotowano tylko plastikowe beczki z wodą) . Piękno otaczających koralowych wysp było tak kusząca, że szybko zapomnieliśmy o trudach długiej podróży.
Sofyan Kaisupy – to jeden z nielicznych tubylców, z którym można się było porozumieć w języku angielskim. Trzeba przyznać, że dosyć energicznie zajął się wszystkimi sprawami związanymi z naszym pobytem. Zaoferował nam codzienne dostarczanie 3 posiłków przygotowywanych przez jego rodzinę oraz ewentualne przejazdy łódką po okolicy.

 

Przygotowania do uroczystości pogrzebowych – goście będą jeść porcje ryżu zawinięte w  liście kokosu tzw. ketupat

 

Noce na równiku

Obejście całej wyspy zajmowało zaledwie kilkanaście minut – po obwodzie liczyła ze 2-3 kilometry. Była niemal w całości porośnięta drzewami kokosowymi i bananowcami. Pośrodku na niewielkim wzgórzu widniał niebieski dach znajdującego się w budowie betonowego ośrodka dla turystów. Prace na razie wstrzymano, bo rząd przekazał mniejsze środki, mają być w kolejnym roku na dokończenie inwestycji.

 

Zachód słońca  na równiku – z widokiem na mały archipelag Goraici

 

Zachód słońca z widokiem na mały archipelag Goraici – podziwiany z czubka Lelei pozostanie niezapomnianym przeżyciem. Znajdowaliśmy się dokładnie na równiku. Po kolacji Sofyan rozpalał nam zawsze 2 lampy benzynowe, które paliły się jeszcze przez godzinę, a potem zapadały już wokół nas ciemności egipskie. Na szczęście mieliśmy małą latarkę turystyczną , która pozwalała nam trafić do łóżka, zawiesić moskitierę i skorzystać z toalety. Komary próbowały atakować, ale my mieliśmy dobrą ochronę przed nimi. Najbardziej doskwierał nam w nocy brak jakiegokolwiek wentylatora. Mimo bliskości oceanu gęsta warstwa drzew nie przepuszczała żadnego podmuchu wiatru. Musieliśmy więc trochę ryzykować i spać przy  oknach otwartych na oścież . Na wszelki wypadek na tarasie pod oknem ustawialiśmy zaporę z bambusowych foteli, aby utrudnić dostęp do naszej samotnej twierdzy ewentualnym intruzom.

Komendant miejscowego posterunku policji, który odwiedził nas już po pierwszej godzinie pobytu, zapewniał , ze na Lelei nie ma przestępców. Dał nam jednak nazajutrz jasno do zrozumienia – poprzez naszego opiekuna Sofyiana – że powinniśmy mu przekazać jakiś podarek, najlepiej w postaci kartonu papierosów. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, za co dawaliśmy tę skromną łapówkę o wartości ok.30 zł ( kupioną w jedynym na wyspie sklepiku typu szwarc mydło i powidło). Może za to, że wynajmowaliśmy bezprawnie – bez zezwolenia właścicieli – domek w czasie, gdy nie był on dostępny dla turystów? A może był to swoisty glejt bezpieczeństwa dla nas? W każdym razie poczuliśmy się teraz na wyspie bezpieczniej, mamy przecież dobre układy z lokalną władzą.

 

Safyan miał 5 sióstr – to one przygotowywały nam i przynosiły do domku skromne posiłki, najczęściej ryby

Wyspa Goraici okazała się bezludna – był tam tylko daszek chroniący przed słońcem

 

Wśród muszli – gigantów

Byliśmy jedynymi turystami, więc każdy nasz ruch na wysepce Lelei był śledzony przez dziesiątki ciekawskich oczu, głównie dzieci, które kryły się przed nami po krzakach i po drzewach. Pełną wolnością mogliśmy się czuć za to na okolicznych bezludnych wysepkach, dokąd zawoził nas na parę godzin dziennie Safyan. Pewnego razu przywiózł nam tam także lunch.

 

Plaże usłane były dziesiątkiem wielkich muszli, jakich dotąd nigdy nie widywaliśmy

 

Wysepkę Goraici okalało kilkanaście innych równie małych i bezludnych wysepek, pomiędzy którymi kryło się mnóstwo atrakcyjnych , jeszcze nie zniszczonych raf koralowych. Podczas snorkellowania obserwowaliśmy nie mniej gatunków ryb niż w okolicach słynnej wyspy Binaken. Mnie udało się nawet podpatrzyć potężnego żółwia sunącego jak czołg pomiędzy rafami. Najbardziej cieszyliśmy się z tego, że w tutejszych wodach nie było meduz, które tak uprzykrzają zawsze podpatrywanie życia na rafach.
Plaże usłane były dziesiątkiem wielkich muszli, jakich dotąd nigdy nie widywaliśmy – nawet na Palawanie (Filipiny). Niestety, woda zaczyna już wyrzucać na brzeg na razie pojedyncze odpady wyrzucane przez ludzi z okolicznych wysepek. Możemy sobie wyobrazić, co stanie się tutaj za kilka lat, gdy na Lelei zostanie wprowadzony całoroczny sezon turystyczny.

 

Z bombą na ryby

Życie na wyspie Lelei płynęło spokojnym, leniwym rytmem. Tutejsi mieszkańcy (400 żyjących w 2 sąsiadujących ze sobą wioskach)  są przedstawicielami grupy etnicznej o nazwie Makian. Posługują się nawet swoimi 2 odrębnymi językami makian, Utrzymują się głównie z połowu ryb i sprzedaży kokosów. Ziemi pod uprawę tu nie ma – ledwie starczy na przydomowe ogródki.
Pewnego dnia byliśmy też świadkami aresztowania na okolicznych łowiskach łodzi rybackiej, która używała prymitywnych bomb – robionych z nawozów sztucznych – do ogłuszania ryb. Takie praktyki są surowo potępiane przez mieszkańców Lelei, których ryby są podstawą egzystencji. Gdy zauważą przestępców , dzwonią za pomocą telefonów komórkowych (jedyny współczesny wynalazek, który rzeczywiście trafił „pod strzechy” ) na posterunek wodnej policji zlokalizowany na sąsiedniej wyspie Kaoya. Policja dysponuje bardzo szybkimi łodziami i pseudorybacy nie mają szans ucieczki. Zostali natychmiast złapani na gorącym uczynku. O wiele trudniejszy do wykrycia jest inny tutejszy nielegalny sposób połowu – roztworem cyjanku oblewane są większe rafy po to, aby wypłoszyć z kryjówek rzadkie gatunki ryb, które potem łatwo wpadają w podstawione sieci.
W ramach tutejszej tradycji życia we wspólnocie (nazywanej makayaklo) mieszkańcy pomagają sobie wzajemnie w codziennych zajęciach , podczas pracy w polu, a także organizują razem ważne uroczystości, takie jak pogrzeby. W ciągu tygodnia obserwowaliśmy właśnie przygotowania do pogrzebu (zmarła starsza kobieta) – grupa kobiet pośrodku wioski szykowała właśnie porcje ryżu zawijane w plecionkę z liści bambusowych i inne potrawy będące poczęstunkiem dla żałobników.  Pogrzeb miał mieć charakter typowo muzułmański.

 

Miejscowi rybacy naprawiają sieci po porannym połowie

 

Co robi PIS na Molukach?

Jak się po pewnym czasie zorientowaliśmy, w domu Sofyana mieściła się siedziba jednej z silniejszych molukkańskich partii o jakże swojsko brzmiącym skrócie PIS (po przetłumaczeniu – Indonezyjska Partia Postępu) .

Sofyan mówił o sobie, że jest lokalnym sekretarzem tej partii. A jego brata Muhammada Djafara mieszkającego i działającego w Ternate można było zobaczyć na plakatach wyborczych – kandydował do parlamentu z ramienia swojej partii.
Brat Sofyana objeżdżał okoliczne wyspy i złożył podczas naszego pobytu także wizytę na rodzinnej Lelei. Były oficjalne przemówienia, śpiewano pieśni ludowe z regionu Makian. Mieszkańcy wioski są bardzo dumni ze swojego wykształconego na Uniwersytecie w Ternate rodaka, który zaczął robić polityczną karierę. I oczywiście byli bardzo optymistycznie nastawieni do dalszych losów swojego ziomka. Nie ukrywali, że awans Mohammeda pomoże rozwiązać parę lokalnych problemów na wyspie – m.in. wstrzymane środki na rozbudowę ośrodka z niebieskim dachem, za mały budżet na olej do miejscowego generatora prądu, co zmusza do okresowych wyłączeń energii elektrycznej. Niestety, te marzenia spełzły na panewce. PIS uzyskał zaledwie 0,3% głosów i nie znalazł się w parlamencie.

 

Safyan jest sekretarzem miejscowego komitetu partii PIS

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.