Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

Koguty pieją w rytmie salsy. Notatki z Kuby (1) – styczeń 2019

Już od pierwszych dni pobytu na wyspie zrozumieliśmy, że Kubańczycy muzykę i taniec mają w swoich genach. Oni  bawią się muzyką, która płynie prosto z ich serc. A taniec jest dla nich spontaniczną zabawą,  nierozłączną częścią życia.

 

Roztańczone babcie i wnuczki

Muzyka na żywo będzie nam towarzyszyć niemal wszędzie – na ulicach dużych miast i miasteczek, w przydrożnych  knajpach, podczas obiadów czy kolacji, a nawet na plażach w biały dzień. Dzięki muzyce  Kuba mogła przeżyć najbardziej tragiczne okresy w swojej historii – kilkusetletni czas niewolnictwa oraz ostatnie 60 lat reżimu Fidela Castro. Muzyka i taniec w tym kraju to  swoisty trzeci wymiar, bez którego Kuba nie różniłaby się wiele od tylu egzotycznych wysp, na które jeździmy tylko  po słońce i na plaże.

 

 

Idąc wieczorem główną uliczką Trinidadu, gdzie co kilka kroków jak grzyby po deszczu wyrastają nowe restauracje, znane przeboje kubańskie zlewają się  w jeden muzyczny potok. Akurat podczas naszego pobytu miasto obchodziło 505-lecie założenia i z tej okazji muzyka oraz taniec eksplodowały  ze zdwojoną siłą podczas codziennych koncertów i występów na scenie przy kościele w Casa de la Musica. Mogliśmy w ten sposób podziwiać jak bawią się przy muzyce lokalni mieszkańcy. W tanecznym rytmie pląsały całe rodziny kubańskie z babciami i wnuczkami na czele. Salsa w ich wykonaniu budziła podziw – niezależnie od wieku czy tuszy tancerzy. Nawet na rogach ulic w rytm salsy podrygiwali niczym zawodowi tancerze lekko podpici staruszkowie. Rankiem gdy w Trinidadzie budził nas śpiew kogutów, wydawało nam się że te ptaki też pieją  do rytmu salsy. Wszystkim, którzy kochają muzykę i  pragnęliby lepiej zanurzyć się  w muzycznym fenomenie Kuby, radzę, aby jeszcze przed podróżą  odbyli  kurs podstawowych kroków salsy. Unikną wtedy  kompromitacji, jaką przeżywał autor niniejszego bloga w czasie spóźnionej na miejscu lekcji kubańskich tańców.

Miłośników filmu „Buena Vista Social Club”  odsyłam do innego mniej głośnego filmu dokumentalnego pt. „Cuba Feliz”. Reżyser francuski Karim Dridi pokazał  tam muzykę kubańskiej ulicy w czasie swojej wędrówki po Kubie . Film oddaje dokładnie taki klimat, jaki sami doświadczyliśmy w wielu kubańskich miastach.

 

Panorama Trinidadu widziana z naszego pokoju – dawny klasztor świętego Franciszka (Convento San Francisco) z charakterystyczną dzwonnicą.

 

Kocie łby Trinidadu

Od razu zakochaliśmy się w tym malowniczym miasteczku, w którym czas  zatrzymał się w miejscu. To stare kolonialne miasto przetrwało przez kilka wieków niemal w nie naruszonym stanie. Piraci grasujący licznie u wybrzeży Kuby w XVI i VII wieku nie odważyli się   tak daleko zapuszczać w głąb lądu (około 10 km od morza). A byłoby co grabić – tu znajdowało się przecież wtedy centrum cukrowego bogactwa kolonialnej Kuby.

 

 

Sympatycznym akcentem Trinidadu są kocie łby na ulicach. Łatwiej po nich  poruszać  się  konnym powozom i  pojedynczym jeźdźcom niż autom. Tak, konie pełnią   tu ważną rolę. Jeździ się nimi załatwiać codzienne sprawy, przewozi  dzieci do szkoły, przyjeżdża  na zakupy do miasta. Nie są to żadne pokazy dla turystów, ale uroda  tutejszego trybu życia.

 

 

Miasto jest pełne parterowych domów z licznymi kolumnami podpierającymi zadaszenia. Te  pastelowe kolory ścian domów ( np. ciemny szafran, jasny brąz, oliwkowa zieleń) służą nie tyle zaspokojeniu estetycznych potrzeb, co mają  bardzo praktyczny walor dla mieszkańców. Mają łagodzić odbicia słonecznych promieni, niezwykle silnych w tutejszym klimacie.

Miasto idealnie nadaje się na bazę wypadową do kilku atrakcyjnych miejsc w  okolicy. Przede wszystkim jest stąd blisko do  kilku plaż nadmorskich – można dojechać tam  nawet miejskim autobusem.

 

 

Obowiązkowo pojechaliśmy do pobliskiej Doliny Cukrowej (Valle de los Ingenios) . Jest to dawne centrum plantacji cukrowych – w czasach świetności (jeszcze w XIX wieku) działało ich tu ponad 50. Dzisiaj pozostały  po nich tylko ruiny, które teraz pomału są pieczołowicie odbudowywane. Dziwne, że Kuba renowuje pałace dawnych właścicieli, a nie rekonstruuje miejsc, w których  żyli niewolnicy.

 

Slalomem wśród dziur

Zwiedzanie Kuby wynajętym autem jest  ryzykownym wyzwaniem, ale i  przygodą dostarczającą  silnych wrażeń. Nie żałujemy jednak naszego wyboru, szczęśliwie  udało nam się przejechać zaplanowaną trasę. Ewentualni naśladowcy muszą przyjąć do wiadomości, że  wynajem aut w tym kraju stawia dopiero pierwsze kroki .Oferta  jest bardzo wąska, ceny piekielnie wysokie, a serwis niechętny do jakiejkolwiek pomocy.

Długo będą nam jeszcze śnić się po nocach te wszystkie meandry i slalomy , jakie wykonywaliśmy  pomiędzy tysiącami  dziur na drodze . Dlatego nie wolno jeździć o zmroku lub w nocy. Gdyby pękła opona, trzeba radzić sobie we własnym zakresie. W wypożyczalni nikt niczego nie sprawdza ani  nie stara się pomóc. Nasz  Tomek w roli kierowcy spisał się dzielnie.

 

 

Nieco bezpieczniej jest na  tzw. autostradzie  ciągnącej się niemal przez całą Kubę, ale i tak jeździliśmy tam z duszą na ramieniu. Dziur jest tu mniej, ale na szczęście dosyć szeroka droga oraz słaby ruch ułatwiały omijanie zniszczeń. Duże zaskoczenie budziły od czasu zapory albo bramy kontrolne. Przypominały nasze dawne przejścia graniczne. Pewnie ułatwiają do dzisiaj utrzymywanie Kubańczyków w ryzach, czasem widywaliśmy przy nich policję.

Ruch na drogach bywa jeszcze niewielki, bo samochody nadal są tu dużym luksusem. Stare amerykańskie samochody będące ikoną dzisiejszej Kuby najbardziej widoczne były właśnie na prowincji, a nie w dużych miastach, gdzie coraz więcej współczesnych aut. Na  poboczach widzieliśmy też sporo  pojazdów konnych, także  2-kołowych. Transport zatrzymał się tu właśnie w takim stadium rozwoju.

Ale były i miłe zaskoczenia, gdy po drodze zatrzymywaliśmy się w całkiem przyzwoitych kafejkach czy kioskach z pysznymi świeżymi sokami z  guajawy i tamaryndu. To były oznaki prywatnej przedsiębiorczości, która jest coraz bardziej widoczna na Kubie. Na jeden z obiadów zatrzymaliśmy się w zajeździe pod strzechą – z wyraźnymi motywami muzycznymi  (było tam pełno zdjęć znanych kubańskich muzyków). Ale grał  też zespół  – dwie gitary i bębny – klasyczny zestaw kubański. Na naszą cześć (byliśmy jedynymi gośćmi) zagrano parę znanych przebojów z repertuaru Buena Vista Social Club.

 

Staś ,najmłodszy uczestnik wyprawy próbuje swoich sił na trąbce, grając z zespołem kubańskim spotkanym w jednej z  przydrożnych restauracji

 

Gorzki smak cukru

Przejazd przez rozległą równinę między Hawaną a Trinidadem   dostarcza  gorzkich  refleksji na temat  kraju, który przez parę wieków był prawdziwą potęgą cukrową w świecie. Rozglądamy się po polach za  osławionymi plantacjami trzciny  cukrowej, ale jakże trudno je dzisiaj wypatrzeć. Kłują w oczy  zaniedbane pola, porośnięte już  trawą i krzewami, zapuszczone plantacje drzewek pomarańczowych.  Rzadziej widać zaorane pola z  uprawami.  A ziemia tu jest bardzo żyzna, czerwona i ciemnobrązowa. Żadnych oznak suszy, rzeki pełne wody, liczne mokradła, gdzie można  uprawiać ryż. Na polach stoją też przedpotopowe zardzewiałe kombajny, najpewniej radzieckie. Często w trakcie naprawy, na wpół rozebrane i czekające na części zamienne. Widać gołym okiem, w jak głębokim kryzysie pogrążone jest upaństwowione rolnictwo.

Tak jak muzyka była i jest  błogosławieństwem dla Kuby, tak trzcina cukrowa okazała się być przez wieki jej przekleństwem. Monokulturę tej rośliny wprowadzili już w XVI wieku Hiszpanie, wycinając większość bogatych lasów na wyspie pod plantacje. Potem przez ponad 300 lat sprowadzono tutaj do ciężkiej pracy ponad milion czarnych niewolników. Bogactwo cukrowe Kuby było w istocie okupione ich cierpieniem i  łzami.

 

Dolina Cukrowa pod Trinidadem:  weszliśmy na  35-metrową wieżę, z której  nadzorowano pracę niewolników w okolicznych plantacjach

 

Ale i reżim Fidela Castro nie potrafił się  uwolnić od tego cukrowego przekleństwa, planował na eksporcie cukru zbudować dobrobyt społeczeństwa. Oczywiście z pomocą ZSRR i „bratnich” krajów RWPG, które płaciły za ten importowany cukier po cenach wyższych niż ceny światowe. Tak właśnie ukrywano przed światem pomoc dla Kuby sięgającą kilka mld dolarów rocznie. Idylla skończyła się na początku lat 90-ych wraz ze zmianami ustrojowymi w Europie środkowo-wschodniej. Reżim znalazł się  na skraju bankructwa. Kubańczycy długo nie zapomną pierwszej połowy lat 90-ych, gdy widmo autentycznego głodu zaglądnęło do wielu rodzin. Fidel Castro zmuszony został wprowadzić na kilka lat politykę zaciskania pasa.

Wtedy właśnie  reżim odkrył , że cukier jest jednak reliktem epoki kolonialnej. I od tamtego czasu zmieniła się strategia gospodarcza. Teraz to my zagraniczni turyści staliśmy się  dla Kuby najważniejszym bogactwem narodowym i źródłem dewiz. Trzcina cukrowa i cukier musiały po paru wiekach królowania zejść z tronu i ustąpić nam miejsca. A dawne plantacje i cukrownie przerabiane na muzea zaczynają przynosić Kubie dochody ze sprzedaży biletów wstępu.

 

Dolina Cukrowa: narzędzia używane w dawnych cukrowniach przez niewolników

 

Marzenie Ferdynanda

Ale gdzie przenocować setki tysięcy  turystów, skoro Kuba była i nadal jest pustynią hotelową? Dlatego  reżim został zmuszony dać zielone światło dla casas particulares czyli kwater prywatnych u rodzin kubańskich. Jest to dzisiaj   jedna z osobliwości tego kraju, bez której zwiedzanie Kuby straciłoby wiele na atrakcyjności.

Casas particulares są wyposażone w bardzo podstawowe urządzenia i proste meble,  ale za to bardzo czyste i  przytulne. Najważniejsze jest to , że nigdy  nie czuliśmy się w nich wyobcowani. Zawsze mogliśmy liczyć na życzliwą pomoc właścicieli i ich rodzin, podpatrywaliśmy  ich codzienne życie,  mieli też okazję skosztować autentycznego domowego jedzenia. No i  dużo rozmawialiśmy z nimi , najlepiej w języku hiszpańskim.

Szczególnie będziemy pamiętać nasz pobyt w domu Ferdynanda w La Playa Larga. Zaskoczył  nas niezwykłą kolację z stylu włoskim (lazania z bakłażanów), ujawniając przy tym nieprzeciętny talent kulinarny. Ma 47 lat a jego największym marzeniem jest zwiedzić świat. Śni o podróżach do Europy, a zwłaszcza na hiszpańską wyspę Majorkę, skąd pochodzą jego pradziadkowie. Mimo że na Kubie mamy polityczną odwilż, nadal  jest bardzo trudno stąd wyjechać. Najłatwiej dostać wizę do Rosji. Do innych krajów też można jechać, ale tylko teoretycznie. Trzeba przejść wcześniej cierniową drogę biurokracji oraz ponieść związane z tym koszty. Mało kto może sobie pozwolić jeszcze na wyjazd zagraniczny.

Ferdynand mówi szczerze, że nie jest łatwo żyć na Kubie. Kubańczykom nie wolno jednak  pogrążać się w rozpaczy. On stara się  z uśmiechem podążać przez życie. Osobiście nie  może skarżyć się na swój los. Jego rodzina sprzedała dom rodzinny na wsi i przeniosła się tu do La Playa Larga, aby zbudować  domek, w którym nocowaliśmy. Prowadzenie biznesu casa particulares nie jest łatwe, olbrzymie podatki pochłaniają większość tego, co my turyści płacimy za noclegi (stała kwota w wysokości kilkuset pesos wymienialnych miesięcznie  niezależnie od faktycznego obrotu). Dochodzą do tego różne dodatkowe opłaty za samą tylko licencję. Materiały zaopatrzeniowe, jak . np. proszek do prania, mydło i inne rzeczy są dostępne,  ale zazwyczaj  tylko w sklepach dewizowych. Ale to co zostaje w kieszeni – mówi Ferdynand –  jest i tak większe niż pensja w państwowym urzędzie za około 25  wymienialnych pesos miesięcznie (w przybliżeniu jest to 25 euro).

 

Dwa światy na Kubie

Casas particulares to wyłaniająca się powoli nowa rzeczywistość gospodarcza – oparta głównie na  przedsiębiorczości kubańskich rodzin. I rodząca się z licznymi fiskalnymi przeszkodami ze strony reżimu, który boi się  powstawania zbyt dużych nierówności dochodowych. Ale lawina ruszyła i trudno będzie ją już zatrzymać. Powstaje coraz więcej małych firm związanych z usługami dla turystów i ich zaopatrywaniem. Wg różnych szacunków liczba pracujących w tym sektorze zbliża się już do 1 mln osób. I w tym nowym świecie wszystko kręci się wokół kubańskiej twardej waluty czyli peso convertible.

 

Dzięki odwilży  na Kubie powstaje coraz więcej prywatnych punktów sprzedaży warzyw i owoców

 

Ale na Kubie występuje także drugi świat, w którym żyje ponad 10 mln Kubańczyków zarabiających i wydających nadal głównie kubańskie peso. Ta rzeczywistość jest jednak wstydliwie ukrywana przed turystami. Bo to jest Kuba kartek żywnościowych, które najmocniej demaskują  klęskę 60 lat komunizmu. Przez przypadek odkryliśmy sklepiki spożywcze z  racjonowanymi produktami. Nie ma na nich jakichkolwiek szyldów. Wyglądają  jak koszmarne magazyny, z olbrzymimi beczkami z demobilu. W tych beczkach znajdują się ryż, cukier i sól, które wydawane są na wagę. Na głównej ścianie znajdowała się czarna kredowa tablica ze spisem racjonowanych produktów oraz ich ceny, bardzo niskie w kubańskich pesos.

 

Jeden z anonimowych punktów wydających produkty żywnościowe na kartki

 

Moi kubańscy rozmówcy zawsze podkreślali, że na Kubie nie pozwala się ludziom przymierać głodem jak w innych latynoskich krajach. Mają też gwarantowane służbę zdrowia, darmowe szkoły. Mają to być ponoć największe osiągnięcia rewolucji Fidela Castro. Ale czy do osiągnięcia tego nędznego socjalnego pułapu potrzebna była rewolucja trwająca aż 60 lat, w wyniku której tysiące Kubańczyków utraciło swoje życie, prawie milion musiało uciekać z kraju,a  tysiące było i jest nadal prześladowanych za swoje poglądy?

 

Che zastępuje wizerunek Matki Boskiej

 

Wstąpiliśmy po drodze do  Santa Clara, aby zobaczyć osławione mauzoleum Che Guevary. Olbrzymi monument otoczony gigantycznym parkiem – jest sobota, późne popołudnie, muzeum już zamknięte. Ale nie ma co żałować. Pewnie znajduje się tam sama hagiografia „wielkiego” rewolucjonisty, który razem z braćmi Castro wpędził ten kraj w 60 lat totalitaryzmu i przyczynił się do wymordowania tylu niewinnych. Na pewno nie znaleźlibyśmy tam informacji ,że to najprawdopodobniej sam Castro przyczynił się do pozbycia się swojego zastępcy, wysyłając go w roku 1966 na pewną śmierć do Boliwii. Bo tam biedni boliwijscy Indianie mieli rzekomo zerwać się do rewolucyjnego czynu. Wbrew tym oczekiwaniom nie zerwali się, ale zadenuncjowali partyzantów Che na policję, w wyniku czego został  on potem zastrzelony przez boliwijskich żołnierzy. Dla mnie osobiście oglądany  pomnik to przykład swoistej obłudy Fidela Castro, który kolejno pozbywał się swoich najgroźniejszych rywali, a potem wystawiał im pomniki, bo wiedział że rewolucja potrzebuje kreowania kilku  bohaterów. Podobnie  było z innymi jego bliskimi współpracownikami, np. generałem Camilo Cienfuegosem. Gdy ten zaczął zarzucać Fidelowi zdradę ideałów rewolucji,  zginął w dziwnych niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach, rzekomo w wypadku lotniczym. Camilo Cienfuegos także  został po swojej śmierci okrzyknięty narodowym bohaterem, jego imię nosi mnóstwo placów i ulic, Castro wystawił mu też okazałe mauzoleum.

Kult Guevary na Kubie jest uderzający. Słynny wizerunek Che  można spotkać na murach, płotach, na plakatach, w restauracjach, no i  przede wszystkim na  straganach z odrażającymi pamiątkami.  Che w drewnie, na pieniądzu, na czapce, na fladze, na koszulce i nie wiadomo w czym i  na czym jeszcze. Che został na Kubie mocno obsadzony  w roli opatrznościowej  figurki matki Boskiej i chyba już mu nie grozi to, że zostanie zastąpiony wizerunkiem Fidelem Castro. Ale te wszystkie pamiątki grzeszą  wyjątkowa brzydotą, nawet Che  jest na nich mało podobny do siebie. O ile Bóg obdarzył Kubańczyków talentem do muzyki, to jednak odmówił im chyba zdolności  plastycznych.

 

 

Oko w oko z dusicielem

Kuba nie obfituje w  liczne pasma górskie. W dodatku są one wyjątkowo niskie. Najwyższe szczyty  w górach Sierra del Rosario (jeden z pierwszych rezerwatów biosfery na Kubie) sięgają zaledwie 550 metrów n.p.m. W drodze do Viñales   zatrzymaliśmy się na nocleg  w Las Terrazas – w malowniczo położonej wiosce ekologicznej utworzonej na terenie dawnych francuskich plantacji kawy. Jest to właśnie centrum  leśnego rezerwatu przyrodniczego, który zaskoczył nas swą urodą.  Udało nam się bez wcześniejszej rezerwacji zanocować w tanich i jakże romantycznych drewnianych domkach na palach, tuż przy samym kąpielisku nad wodospadem. Spędziliśmy tutaj cały dzień i żałowaliśmy, że nie możemy zatrzymać się na dłużej.

 

W Terrazas spaliśmy właśnie w takich chatkach 

 

Część naszej ekipy okupowała  kąpielisko,  a reszta uczestników  wybrała  kilkugodzinną wędrówkę po okolicznej dżungli  na wzgórze El Taburete (ok.450 m) w towarzystwie jednego z lokalnych przewodników Luisa Enrique Risa.  Mieliśmy szczęście spotkać pasjonata, który opowiedział nam i pokazał chyba wszystkie największe osobliwości przyrodnicze kubańskich lasów. Najwięcej o kubańskich ptakach i  tutejszych drzewach (palmie królewskiej, bambusach i  tutejszej odmianie sosny nazywanej dowcipnie  „el turista” – ze względu na łuszczące się płaty cienkiej czerwonej skóry).

Stanęliśmy  oko w oko z kubańskim boa dusicielem, potocznie nazywanym maja (czytaj maha) – ponad 3-metrowym wężem, który przeciął nam nagle drogę i  zmroził krew w żyłach. Przewodnik zaczął wydawać niezrozumiałe  dla nas dźwięki, aby odstraszyć gada. Uspokoił nas ,że spotkana właśnie samica tego węża w odróżnieniu od samca nie bywa agresywna. Podczas wędrówki  nasz przewodnik pokazał nam  na drzewach innego oryginalnego przedstawiciela tutejszej fauny – kubańskiego gryzonia o nazwie  hutia. Jest bardzo duży – wielkości kota, żywi się tylko roślinami i bardzo przypomina szczura.

 

Ten spotkany na ścieżce boa napędził nam trochę strachu

Tę hutię więzioną na sznurze  zobaczyliśmy w obejściu jednego z prywatnych domów

 

Raj dla konnych turystów

Tu wolny rynek odcisnął chyba najsilniej swoje piętno na Kubie. Niemal całe miasteczko Viñales składa się z domów oznaczonych szyldem casas particulares! Widać gołym okiem ,że na prowadzeniu prywatnych kwater wielu właścicieli już się dorobiło – stać ich już na dobre auto i skuter, jak widzimy to np. u naszego gospodarza. Poza tym myślał on strategicznie jak prawdziwy biznesmen –  jego córka uczęszcza na prywatne lekcje języka angielskiego.

 

Wybraliśmy na nocleg casa particular z widokiem na okoliczne wzgórza mogotes

 

Viñales  będzie zawsze przyciągać  tłumy turystów, głownie ze względu na  malownicze położenie wśród stromych wapiennych skał  tzw.  mogotes, , okalających żyzne doliny. Tutejsze okoliczne ścieżki i polne drogi są wręcz idealne do wycieczek konnych. Trochę trudniej mają za to turyści piesi  lub na rowerze. Kubańczycy nie zadbali tu o odpowiednie oznakowanie szlaków. Wybierając się  na 8-kilometrowy trekking do Doliny Ciszy, szybko przekonaliśmy się, że jest to raczej trasa atrakcyjna tylko dla koniarzy, można łatwo pobłądzić i  ugrzęznąć w błocie.

 

Naprawiliśmy więc błąd i pojechaliśmy taksówką do innej doliny w pobliże mogoty Dos Hermanas. Tu wreszcie poczuliśmy klimat najpiękniejszych okolic Viñales. Wędrowaliśmy trochę na oślep , bez celu , rozkoszując się krajobrazem i  słońcem, gdy wyszło zza chmur. Gdy usiedliśmy na łące na krótki odpoczynek, zaprosiła nas do domu starsza Kubanka i zaproponowała wypicie kawy. Moja żona zaczęła trenować swój hiszpański i  odbyliśmy miłą rozmowę o życiu. Cała rodzina mieszka tu w dolinie od  wieków, teraz utrzymuje się z organizowania wycieczek konnych i  wynajmu kwater. Syn gospodyni przyprowadził właśnie do domu kilka koni kończąc dzisiejszą  pracę. A synowa wróciła właśnie z pracy w Viñales. Wnętrze domu jest zadbane i wyposażone w nowoczesne sprzęty. Ci Kubańczycy żyją już niemal całkowicie w „pierwszym świecie”.

 

Tytoń i woły

 

Dziś rano solidnie padało i już martwiliśmy się o naszą kolejną piesza wędrówkę wokół  Viñales. Na szczęście pojawiło się wkrótce słońce i mogliśmy ruszyć polną ścieżką niemal spod naszego domku w kierunku charakterystycznych półkolistych wzgórz. Doliny wokół Viñales słyną z żyznej ziemi, która ma charakterystyczny czerwono-pomarańczowy kolor, no i  z dominujących tam upraw tytoniu, które ponoć z tego względu mają wyjątkowy smak. Przechodziliśmy przez pola z uprawami tytoniu . Z ciekawości zajrzeliśmy do charakterystycznej stodoły przeznaczonej do suszenia tytoniu. Pojawił się właściciel, który chętnie objaśnił nam, jak się przygotowuje tytoń na cygara. A potem przed swoją chatą zademonstrował nam, jak się robi słynne kubańskie cygara.

 

Właściciel małej plantacji tytoniu demonstruje nam proces wytwarzania cygar dla turystów

 

Na swoim poletku uprawia ok. 30 tys. sadzonek. 90% zbiorów musi odsprzedać państwu, dla siebie może zachować resztę. W ramach tej reszty wyrabia samodzielnie cygara na sprzedaż dla turystów, ale wolno mu to robić tylko w swoim domu. Plantator uprawia również inne rośliny, ale tych musi oddać państwu około 25%. Resztę odsprzedaje indywidualnie np. okolicznym właścicielom casas particulares, którzy  przygotowują na życzenie turystów śniadania, obiady czy kolacje. Nasz plantator prowadzi gospodarstwo rodzinne razem z 3 braćmi. Wszyscy  razem są beneficjentami reformy rolnej, w ramach której „rewolucyjne” władze przekazały kilkanaście lat temu część  państwowej ziemi w ręce drobnych rolników.

Nic dziwnego, że w Viñales kwitnie  sprzedaż obwoźna owoców i warzyw. Po miasteczku krąży ze swoimi produktami wielu rolników, którzy uprawiają  swoje poletka, otrzymane w ramach wspomnianej reformy. Jednak wobec braku nowoczesnych maszyn i  traktorów czynią to w sposób tradycyjny. Nigdzie nie widzieliśmy tak dużo wołów z zaprzęgami jak w tutejszych dolinach.

 

Podczas pieszej wędrówki po dolinach Viñales 

 

Internetowe tortury

Kto chce się wyleczyć z uzależnienia od Internetu, powinien jak najszybciej jechać na Kubę. Najpierw trzeba odnaleźć punkt tutejszej firmy telekomunikacyjnej i odstać solidarnie z Kubańczykami w kolejce po zakup karty za jednego wymienialnego peso. Twoje dane z paszportu zostaną przy okazji wpisane do specjalnego rejestru. Następnie należy poszukać jakiegoś miejsca publicznego wyposażonego w nadajnik wifi. W mniejszych miejscowościach jest to zwykle centralny plac, który łatwo zlokalizować po tłumie młodzieży  z telefonami komórkowymi w ręku. Kolejny krok to delikatne podrapanie w okienko na karcie, aż ukaże się login i hasło. Po ich przepisaniu na telefon – jeżeli sygnał jest wystarczająco silny – uzyskujesz na jedną godzinę dostęp do  Internetu. Teoretycznie na jedną godzinę, bo w praktyce może to być tylko kilka minut. Resztę czasu zmarnujesz na setki prób łączenia.

Ja już po paru dniach  odetchnąłem z ulgą, że można całkiem nieźle przeżyć  bez dostępu do krzepiących informacji politycznych z kraju. Natomiast dla Kubańczyków  opisane tortury  są łatwe do zniesienia. Dla nich Internet – mimo barier technicznych i  politycznych (władze blokują bez przerwy dostęp do kilkudziesięciu niezależnych stron) – to otwarte drzwi do niezależnych  informacji. Kiedyś za czasów Solidarności w Polsce taką rolę pełniła drukowana w podziemiu tzw. bibuła. Dziś zastępuje ją Internet oraz …pendrivy, na które przegrywa się zakazane przez partię artykuły i filmy.

To że mieszkańcy Kuby uzyskali w końcu jakikolwiek dostęp do Internetu, zawdzięczają Barackowi Obamie. To on  w roku 2014 jako główny warunek wznowienia stosunków dyplomatycznych z Kubą postawił właśnie udostępnienie Internetu. I ten warunek został przez rząd Kuby z licznymi oporami i przeszkodami spełniony. Jako drobne upominki dla Kubańczyków warto więc zabrać ze sobą pendrivy.

 

Główne miejsce w Trinidadzie, gdzie można korzystać z Internetu

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.