Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

Machu Picchu z prezydentem w tle. Notatki z Peru (wspomnienie z podróży)

To że wydobyłem z pamięci  niniejsze wspomnienie z  podróży do Peru odbytej w roku 2004, zawdzięczam głównie Alejandrowi Toledo, ówczesnemu prezydentowi Peru. Ten dzisiaj już emerytowany 72-letni polityk, upił się w ubiegłym miesiącu na umór w jednej z restauracji na przedmieściach San Francisco i wszczął wielką awanturę zakończoną interwencją policji. To przez tę awanturę Toledo, mieszkający dzisiaj w USA, trafił nagle na czołówki światowych gazet, a nam przypomniała się  wyprawa do Peru, w trakcie której mieliśmy wrażenie, że  ówczesny prezydent Peru „depcze nam po piętach”.

Ostatnia wieczerza z pieczoną świnką

Cuzco: kamieniczki przy placu Plaza de Armas

Cusco ma niepowtarzalny urok nie tylko ze względu na swoje  położenie wysoko w górach (ponad 3 tys. m n.p.m.). W tym mieście liczącym ponad 300 tys. mieszkańców Peruwiańczykom udało się uchronić niemal w całości układ urbanistyczny z czasów kolonialnych – bez zaśmiecenia krajobrazu współczesnymi potworkami. Wymowny przykład symbiozy kulturalnej  najeźdźców i  pokonanych. Na fundamentach domów zbudowanych w czasach Inków (charakterystyczne kamienne romby) Hiszpanie dobudowali piętra z pięknymi, bogato rzeźbionymi kolorowymi balkonami.

Jedna z kamienic na inkaskich fundamentach (fot.Wanda Zaręba)

Centralny plac Plaza de Armas jest właśnie otoczony takimi inkasko-hiszpańskimi kamieniczkami , w których mieszczą się biura turystyczne oraz liczne kafejki i restauracje. Na balkoniku jednego z tych domów wypiliśmy butelkę dobrego peruwiańskiego wina Tacama , przy muzyce w wykonaniu indiańskiego zespołu. Zajrzeliśmy też do olbrzymiej katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, aby podziwiać  obraz pt. „Ostatnia wieczerza” – z pieczoną świnka morską na środku stołu. Jakże to symboliczne połączenie kanonu religijnego narzuconego przez kolonizatorów z lokalną tradycją kulinarną.

Cuzco: katedra przy placu Plaza de Armas

Prezydencki helikopter

Ale przed nami  był najważniejszy etap naszej wyprawy – Machu Picchu. Zakupiliśmy z  parodniowym wyprzedzeniem bilety na pociąg i  na wstęp do parku narodowego.  W przededniu naszej wycieczki podczas  popołudniowego spaceru po Cuzco zaniepokoiły nas  krążące nad miastem helikoptery. Coś nadzwyczajnego musiało się zdarzyć, podpowiadała nam intuicja. Gdy po powrocie do naszego hoteliku włączyliśmy telewizor, ujrzeliśmy bezpośrednie relacje reporterów z miejsca tragedii, jaka wydarzyła się właśnie w miasteczku Aguas Calientes , będącym końcową stacją kolejki pod Machu Picchu. W wyniku wyjątkowo ulewnego deszczu nasiąknięte wodą zbocze góry runęło z olbrzymia siłą  na miasteczko, niszcząc po drodze wiele domów oraz  raniąc i zabijając wg wstępnych szacunków kilkunastu mieszkańców.

Na ekranie pojawił się nam wtedy  po raz pierwszy  ówczesny prezydent Peru Alejandro Toledo, który na miejsce katastrofy  przyleciał rządowym helikopterem. Politycy na całym świecie „uwielbiają”  takie katastrofy. Wtedy osiągają rzadko kiedy indziej odczuwaną więź z narodem. Mają wyjątkowe poczucie przydatności i swojej wyjątkowości, gdy pochylają się z bólem nad losem ofiar, przekazują wyrazy współczucia dla ich rodzin oraz wypisują hojną ręką czeki na pomoc dla nich. Budżet w każdym państwie ma specjalne zaskórniaki na taką nadzwyczajną pomoc w przypadku klęsk żywiołowych. Znamy dobrze takie obrazki i z naszego kraju. Prezydent Toledo uwijał się więc jak w ukropie na miejscu klęski żywiołowej, lokalna telewizja pokazywała go codziennie na pierwszym miejscu. Był tak przejęty katastrofą, ze odstąpił nawet ratownikom swój helikopter, aby mogli  przetransportować do szpitala parę poszkodowanych osób .

Tak więc  długo wyczekiwana wyprawa na Machu Picchu stanęła pod znakiem zapytania. Wskutek katastrofy  połączenia kolejowe z Aguas Calientes zostały  bowiem wstrzymane. W tej niepewności trwaliśmy na szczęście tylko 2 dni. Z jakże dziką radością przeczytaliśmy  na stacji w Cuzco informację, że kolejka wznawia działalność. Czekało nas tylko jedno utrudnienie – mieliśmy wysiąść z pociągu 1 km przed stacją końcową i  przejść stamtąd pieszo do centrum miasteczka. Tory zostały bowiem na tym ostatnim odcinku zalane błotem i gruzem, którego uprzątnięcie mogło potrwać nawet parę tygodni.

Machu Picchu (fot.Wanda Zaręba)

1000 turystów  w pułapce

Liczba śmiertelnych ofiar  w wyniku katastrofy ( poza kilkoma  spośród miejscowej ludności) okazała się ostatecznie nie tak duża, choć niewiele brakowało, aby mogła być  kilkukrotnie większa. Lawina błotna runęła bowiem „szczęśliwie” w samo południe, gdy ponad tysiąc turystów zwiedzało  jeszcze Machu Picchu, a  pociągi na stacji  czekały puste  na ich powrót.

O szczegółach tragicznych wydarzeń w Aguas Calientes dowiedzieliśmy się od spotkanego w pociągu policjanta Miguela. Uczył się pilnie angielskiego i  dlatego chętnie dał się namówić na rozmowę. Gdy zwiedzający powrócili po południu z Machu Picchu, pod stacją kolejową zastali przerażający widok. Zalane błotem wagony świadczyły , że znaleźli się w pułapce. Aguas Calientes zostało odcięte od świata, bo z położonego  w głębokiej dolinie miasteczka nie było wówczas  innej drogi niż tory kolejowe. Większość turystów miała napięte programy wycieczek, które trudno zmienić. Niektórzy w desperacji zdecydowali się na  marsz torami w nocy nawet kilkadziesiąt km, aby np. zdążyć na poranny samolot. Inni  koczowali pod stacją czekając na jakąkolwiek pomoc. Ta w końcu nadeszła, ale następnego dnia,  gdy do najbliższej stacji  podstawiano stopniowo autobusy.

Uwięziony pociąg w Aguas Calientes (kwiecień 2004)

Ekipa przeszukująca teren katastrofy w Aguas Calientes (kwiecień 2004)

Nasz rozmówca Miguel, dumny potomek Indian, tak skomentował przyczyny katastrofy: Inkowie umieli dzięki przemyślnym systemom retencji i rozprowadzania wody dbać o gospodarkę wodną w górach i im by się nigdy takie rzeczy nie przytrafiły. Niektóre podobne rozwiązania z zakresu inżynierii wodnej przetrwały do dzisiaj ,oglądaliśmy je dzień wcześniej podczas wycieczki do Świętej Doliny Inków. Z podobnie okazywaną dumą na temat dziedzictwa Inków spotykaliśmy się w Peru  wielokrotnie. Peruwiańczycy podkreślali, że Indianie wymyślili dokładniejszy kalendarz niż obecnie używany w świecie, stworzyli  także własny oryginalny system kompostowania odpadów. Ale najbardziej cenili sobie sposób budowania domów odpornych na wstrząsy sejsmiczne. Lokalna prasa informowała szeroko o wizycie w Cuzco grupy profesorów japońskich, którzy  przyjechali specjalnie do Peru, aby podglądnąć rozwiązania konstrukcyjne z czasów Inków.

Gdy stanęliśmy wreszcie na zboczach Machu Picchu, zapomnieliśmy na parę godzin  o oglądanym  wcześniej koszmarze w Aguas Calientes. Dopiero będąc na miejscu  można odczuć, że  Machu Picchu kryje w sobie magiczną moc i że Inkowie nieprzypadkowo wybrali akurat to miejsce na zbudowanie swojego religijnego kompleksu. Starożytni projektanci tak  fantastycznie wkomponowali budynki w zbocze góry, że oglądane widoki zyskały  dodatkowy nieziemski wymiar.

Dzisiaj największym zagrożeniem dla Machu Picchu wydaje się być rozwój masowej turystyki (fot. Wanda Zaręba)

Następna przeszkoda – most  buntowników

Kolejny etap naszej podróży (Puno i wycieczka statkiem po jeziorze Titicaca ) przeżyliśmy już bez zakłóceń.

Grupa Indian ze szczepu Aymara na jednej z wysepek jeziora Titicaca

Minęło jednak kilka dni, a  na naszej drodze pojawiła się następna przeszkoda, także z prezydentem w tle.  Planowana eskapada do stolicy Boliwii – La Paz mogła nie dojść do skutku  – tym razem nie z powodu klęski żywiołowej, ale wskutek wydarzeń politycznych. Główną drogę oraz ważny most zablokowała  bowiem liczna grupa demonstrantów domagających się odwołania nieudolnej władzy w nadgranicznym miasteczku Illave (55 km od Puno). Pieniądze otrzymane od rządu (o równowartości paru mln dolarów) zostały rozkradzione i w rezultacie nie zbudowano ważnej drogi ani nowego mostu. Protestujący zapowiedzieli, że odblokują most dopiero wtedy, gdy  przyjedzie do nich z Limy prezydent Peru Alejandro Toledo. Chcieli mu  osobiście pokazać dowody na nieudolność i skorumpowanie lokalnych władz.

Z tej wydawało się beznadziejnej sytuacji wybawiły nas dwie peruwiańskie studentki, które niedawno założyły własną firmę turystyczną  i  które dzielnie zabiegały o zamówienie od zagranicznych turystów. Spotkaliśmy je  na dworcu autobusowym w Puno, gdy sprawdzaliśmy  połączenia autobusowe  do Desaguadero – miasteczka leżącego na granicy z Boliwią (150 km). Wszystkie autobusy w tym kierunku  zostały właśnie  odwołane w związku z blokadą mostu w Illave.

Nikt nie był w stanie nam powiedzieć, kiedy autobusy do granicy z Boliwią będą  znowu kursować.  Mieliśmy już zamiar wycofać się z naszego wypadu do La Paz, gdyby nie oferta od  młodych Peruwianek. Zaproponowały, że  mimo blokady w Illave przeprawią  całą naszą czwórkę  bezpiecznie do stolicy Boliwii i z powrotem. Podczas  rozmowy dziewczyny wzbudziły nasze zaufanie, mówiły o ambitnym zamiarze rozwijania własnego biznesu, no i zaproponowały za swą usługę dosyć umiarkowaną cenę. Bez wahania umówiliśmy się z nimi na następny dzień, aby razem wyruszyć w drogę do Boliwii.

Z plecakami na taczkach

Nasze przewodniczki okazały się  być dobrze zorientowane w peruwiańskiej rzeczywistości komunikacyjnej. Najpierw wsadziły nas do jakiegoś busika jadącego w kierunku zbuntowanego miasteczka Illave.  Wysiedliśmy na przedmieściach, skąd do blokady na moście musieliśmy dotrzeć już pieszo. Jakimś cudem operatywne dziewczyny zdobyły 2 pary taczek, na które wrzuciliśmy nasze plecaki i przykryli  na wszelki wypadek  kolorowymi kocami. Most przekroczyliśmy szczęśliwie  – częściowo był zagrodzony  metalowymi prętami oraz wyrwanymi z pobocza tablicami reklamowymi. Gdy krzyknąłem „Vive la Peru”, protestujący odpowiedzieli nam uśmiechami.  Droga dla „gringos” była wolna.

Most w Illave zablokowany przez protestujących  Indian (kwiecień 2004)

Protestujący na moście  przywitali nas  uśmiechami (kwiecień 2004)

Za mostem czekał nas kolejny mikrobus, którym dojechaliśmy do granicy w Desaguadero.  Stamtąd droga już była prosta – przesiedliśmy się  na  autobus kursujący do La Paz – stolicy Boliwii. Spełniliśmy w ten sposób nasze dawne marzenie, aby zobaczyć to niezwykłe milionowe miasto położone w olbrzymim kraterze powulkanicznym.

La Paz leży w gigantycznym kraterze po wulkanie

Po kilku dniach pobytu w La Paz zgodnie z umową przyjechała po nas jedna z naszych przedsiębiorczych Peruwianek, aby zorganizować  bezpieczny odwrót do Puno. Protest w Illave trwał nadal, prezydent Toledo zdawał się lekceważyć  demonstrujących, nie przysłał nawet swojego urzędnika w celu rozładowania napięcia. Chociaż pomarańczowego mostu pilnowało już mniej protestantów, to odnieśliśmy wrażenie, że centrum buntu przeniosło się  teraz do centrum miasteczka.  Dobiegały do nas  głośne przemowy przywódców  oraz złowrogie okrzyki uczestników wiecu.

Pochłonięci potem  zwiedzaniem kolejnych atrakcji  Peru (Arequipa, wąwóz Colca) nie interesowaliśmy się już dalszym biegiem wydarzeń w Illave.  Traktowaliśmy je jako coś oczywistego , co zdarza się w każdym kraju budującym dopiero demokrację. Po drodze widzieliśmy zresztą parę innych demonstracji antyrządowych, m.in. rybaków w Pisco czy nauczycieli w Cuzco. Dopiero kilka dni później, gdy zatrzymaliśmy się w Areqipie,  wydarzenia w Illave stały się głośne w całym Peru.

Potężny kondor to jeden z symboli Peru – udało mi się go sfotografować nad wąwozem Colca

Tym razem prezydent nie dojechał

Protestujący Indianie liczyli bardzo na  przyjazd Alejandra Toledo, którego traktowali jako swojego ziomka. Był  przecież pierwszym w historii Peru prezydentem pochodzenia indiańskiego, w dodatku wykształconym ekonomistą.. Pewnie również na niego  głosowali w wyborach. Było to jednak naiwne oczekiwanie. Wiadomo, że prezydenci wszystkich krajów na świecie nie lubią  przyjeżdżać ot tak sobie na zawołanie do jakiejś zbuntowanej społeczności. Zresztą taki przyjazd to tylko same kłopoty i  problemy, które trzeba przecież szybko jakoś rozwiązać. Prestiżu od takich wizyt  nie przybędzie, po co więc zawracać sobie głowę i  ryzykować. Co innego, gdy zdarzy się taka katastrofa jak pod Machu Picchu. Tam winowajców  nie ma – winna jest sama kapryśna natura. A w budżecie jest zawsze rezerwa na nieszczęśliwe przypadki.

Gdy od prezydenta Toledo w Limie nie było żadnego odzewu przez paru tygodni protestu, zbuntowani Indianie postanowili  przejąć inicjatywę i wymierzyć po swojemu sprawiedliwość. Wzburzony tłum włamał się do mieszkania burmistrza – Fernando Roblesa, wywlekł go na ulicę , następnie  pobił i zakatował  na śmierć. Zwłoki  porzucono w okolicy niedokończonego mostu – krzyczącego symbolu nieudolności miejscowej władzy . Gdy lokalna demokracja zawiodła , zatriumfowało prawo dżungli. Lincz zdarzył się w jednym z najuboższych zakątków Peru zamieszkałych przez Indian Aymara. Zdarzyło się to zaledwie w parę dni po tym,  jak nasze dzielne Peruwianki  przeprowadzały nas przez most w  Illave w drodze z La Paz do Puno.

Po tragicznym w skutkach proteście w Illave w Limie wybuchł kryzys rządowy, w wyniku którego jeden z ministrów podał się do dymisji. Władze zaaresztowały nawet bezpośrednich sprawców linczu, ale gdy zamieszki wybuchły na powrót, tym razem w obronie uwięzionych demonstrantów, ci zostali szybko uwolnieni.

 

Typowy krajobraz w Peru – sfotografowany po drodze do kanionu Colca

Postscriptum, maj 2019   

Dzisiaj  po kilkunastu latach byłego prezydenta Toledo nie dręczą bynajmniej wyrzuty sumienia  z powodu tragicznych wydarzeń w Illave oraz korupcji lokalnej władzy w związku z jakimś mało ważnym mostem. Został właśnie postawiony przez Sąd Najwyższy w Peru  w stan oskarżenia za udział w wielkiej aferze korupcyjnej , w czasie  wykonywania przez niego obowiązków prezydenckich. Wielki koncern brazylijski Odebracht przyznał się publicznie do przekazywania łapówek – w zamian za załatwianie kontraktów rządowych – czołowym politykom w kilkunastu krajach Ameryki Łacińskiej i ogłosił ich długą listę z nazwiskami . Znalazł się na tej liście również  Alejandro Toledo , który  zamiast tępić  zarazę korupcji  wśród swoich urzędników,  sam zajmował się w najlepsze tym procederem. Oszacowano, że połakomił się aż na około 35 mln dolarów.

Władze Peru  wystąpiły  teraz do USA z wnioskiem o ekstradycję Toledo, który zamieszkuje na stałe w USA. Jeśli uda się go  sprowadzić do kraju (procedura może bowiem trwać bardzo długo) , wyląduje w areszcie w bardzo doborowym towarzystwie. Ogromne łapówki od koncernu Odebracht brali bowiem także inni dwaj żyjący jeszcze prezydenci Peru, a trzeci oskarżony Alan Garcia w momencie aresztowania miesiąc temu odebrał sobie życie.

Peru jest pod tym względem prawdziwym fenomenem w świecie. Działa tu „taśmowy” system  posyłania kolejnych prezydentów za więzienne kratki. Mimo to kandydatów do tego fotela w tym kraju nigdy nie brakuje.

Obrazek uliczny w Cuzco (fot.Wanda Zareba)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.