Na wybrzeże Alicante – do tej Mekki masowej turystyki – jeździliśmy początkowo z dużymi oporami. Dopiero z czasem odkryliśmy, że dla takich jak my – kochających aktywny wypoczynek, występuje tutaj nieskończenie dużo możliwości. Można też łatwo uwolnić się od terroru plażowania bez potrzeby wynajmowania auta. Wystarczy wsiąść do jednego z wagoników Tram Metropolitano de Alicante.
Dziwoląg komunikacyjny
I mamy od razu do naszej dyspozycji niemal 130 km wybrzeża Costa Blanca począwszy od Alicante aż po Denię. No i bogactwo wyboru spośród blisko 80 przystanków. Ten lokalny dziwoląg komunikacyjny stanowi pomysłowe połączenie metra, kolejki wąskotorowej i tramwaju. Nazywany jest szybkim tramwajem, miejscowi mówią o nim tramvia. Składająca się z paru wagoników kolejka kursuje z częstotliwością co pół godziny aż do późnych godzin nocnych.
Jedna z 80 stacji kolejki – Amerador w El Campello
Tram Metropolitano pozwalał nam niemal codziennie zmieniać plaże i odkrywać zaciszne, niemal bezludne zatoczki, planować dłuższe i krótsze wędrówki wzdłuż wybrzeża albo też organizować trekkingi w pobliskie góry. Tym bardziej, że nie ma zakazu podróżowania z rowerami. Uwielbiamy krótkie, całodniowe wypady do licznych na wybrzeżu kameralnych miasteczek (Altea, Finestrat, Denia), w których zawsze można trafić na ciekawe historyczne zakątki czy mało znane restauracje z lokalnymi potrawami. Kolejka ma właściwie tylko jeden istotny mankament – nadal nie została przedłużona o kilkanaście km do lotniska, leżącego przecież nieopodal Alicante. Przez to udając się wcześnie rano na lotnisko podczas powrotu do kraju trzeba płacić aż kilkadziesiąt euro pazernym taksówkarzom.
Nie ma plaży bez chiringuito
Tak jak nie ma Hiszpanii bez fiesty, tak nie ma plaży bez chiringuito. Bo chiringuito nie jest jakimś zwykłym kioskiem z napojami i przekąskami. To nieodłączny fragment tutejszego życia plażowego, bez którego traciłoby ono sporo ze swojej urody i niepowtarzalnej atmosfery.
Chiringuitos można spotkać prawie na całym wybrzeżu Morza Śródziemnego. Mają też swoją ciekawą historię, pierwsze pojawiły się już w latach 20-ych ubiegłego wieku. Ale ich upowszechnienie w latach 50-ych należy podobno zawdzięczać zapobiegliwym żonom rybaków, które jako pierwsze uświadomiły sobie, że można dobrze zarobić na sprzedaży świeżych ryb i zimnych napojów pojawiającym się coraz częściej na plażach zagranicznym turystom. Pierwsze chringuitos działały na przewróconych łodziach rybackich , których dna służyły jako stoły do serwowania tapas i napojów. Gdy biznes się rozwijał, wtedy rybacy wznosili przy plażach budki z drewna, z czasem przekształcane w bary i restauracje. Niektóre chiringuitos są prowadzone sezonowo przez te same rodziny od paru dziesiątków lat.
Chiringuito przy jednej z plaż w Villajoyosa
Ilekroć słyszałem słowo chiringuito, intrygowało mnie zawsze pochodzenie tej tajemniczej nazwy. Jest parę hipotez na ten temat, ale każda obarczona niepewnością. Jedna z nich mówi, że określenie przywędrowało aż z Meksyku, gdzie oznacza drobny biznes. Ale dlaczego akurat Meksykanie mieliby wtrącać się do plażowego życia w Hiszpanii?
Przy naszej plaży w Amerador w tym roku nie pojawiło się chiringuito. Okazało się, że w poprzednich latach lokal był prowadzony nieco na bakier z przepisami. Plaża w Amerador jest wyjątkowo wąska, a bar z konieczności stał zbyt blisko morza i został nawet podczas jednej sztormowej nocy podtopiony. Pamiętamy dobrze, jak w ubiegłych latach tutejsze maleńkie chiringuito było magnesem przyciągającym okolicznych plażowiczów. Wieczorem można było zawsze wyskoczyć na kieliszek wina oraz posłuchać od czasu do czasu nawet występu piosenkarza parodiującego piosenki Presleya czy artystki znakomicie naśladującej swoim głosem Arethę Franklin. W tym roku na naszej kameralnej plaży wieczory były smutnawe.
W tym roku przy plaży w Amerador nie mieliśmy chiringuito
Dlaczego spieprzyliście ten cudowny krajobraz?
Wykorzystujemy każdy chłodniejszy dzień, aby wyruszyć na piesze wędrówki wzdłuż wybrzeża. Dzięki autorowi lokalnego bloga LinkAlicante odnaleźliśmy na mapie jeden z nielicznych, atrakcyjnych jeszcze nadmorskich szlaków pieszych między Villajoyosa a Benidormem. Trasa liczy kilka km i została nawet dobrze oznakowana (co jest rzadkością w Hiszpanii) na odcinku między plażą El Torres oraz miastem Cala de Finestat. Wędrowaliśmy terenem półdzikim, ścieżką wijącą się wysoko wśród skalistych wzgórz i egzotycznej roślinności. Mijaliśmy urokliwe dzikie zatoki ukryte wśród skalnych uskoków, jedna z nich – El Raco del Conill to przystań dla zjeżdżających się z całej okolicy naturystów. Kresem naszej wędrówki było wdrapanie się na wzgórze, nad którym górowała dumnie zabytkowa wieża Torre del Aguilo. Mieliśmy stąd panoramiczny podgląd niemal na całe wybrzeże od Benidormu aż po Alicante. I stąd właśnie doskonale widać, że ten kilkukilometrowy, jeszcze niezabudowany fragment nadmorskiej przyrody, którym właśnie przed chwilą cieszyliśmy się, znajduje się już w kleszczach między dwoma potężnymi skupiskami szpetnych wieżowców i hoteli, w których deweloperzy i operatorzy upychają – niczym sardynki w puszkach – możliwie największe liczby miłośników hiszpańskich plaż. Od lewej stronie napiera kiczowaty Benidorm zabudowany tuż przy brzegu lasem drapaczy chmur i stąd nazywany przez Hiszpanów hiszpańskim Manhattanem. Po prawej zaś majaczy w oddali także wysoka i gęsta zabudowa Alicante ciągnąca się dziesiątkami kilometrów wzdłuż plaż okolicznych miasteczek aż po Villajoyosa.
Las wieżowców w Benidormie zbudowanych niemal na plaży czyli hiszpańska wersja Manhattanu
Nieliczne jeszcze nie zabudowane fragmenty wybrzeża Costa Blanca – chyba tylko dlatego że trudno tu wstawić buldożery.
Drodzy Hiszpanie, macie takie wspaniałe wybrzeża morskie, chlubicie się dziesiątkami światowej sławy architektami, a jednak potrafiliście spieprzyć tak totalnie tutejszy krajobraz nadmorski, jak gdyby nie obowiązywały u was żadne zasady gospodarki przestrzennej. Pewnie mądrzę się przyjeżdżając z kraju, który także od kilkunastu lat uprawia barbarzyństwo w tej samej dziedzinie i który tak samo jak w Hiszpanii wszelkie decyzje lokalizacyjne przekazał wspaniałomyślnie samorządom.
Na piratach też można dzisiaj zarobić
Takich wież jak Torre de Aguilo pod Benidormem wybudowanych na nadmorskich wzgórzach oglądaliśmy w okolicach Alicante przynajmniej kilka. Widać je też doskonale z okien kolejki. Wbrew pozorom nie są to żadne pozostałości po średniowiecznych budowlach mauryjskich. W XVI wieku czuwali w nich dzień i noc hiszpańscy strażnicy, którzy wypatrywali na morzu statków pirackich. Gdy te pojawiły się na horyzoncie, wartownicy podpalali ogniska, wysyłali z informacją konnych kurierów i ostrzegali w ten sposób przed zbliżającymi się rabusiami okoliczne wsie i miasteczka. Tak wyglądał dawny system obronny wybrzeża Hiszpanii, budowany i finansowany przez ówczesnych królów Hiszpanii.
Jedna z 10 wież wartowniczych w okolicach Villajoyosa, z której w XVII wieku ostrzegano ludność przed piratami
Jest ironią losu, że w tym samym czasie, gdy Hiszpanie na swoich statkach wyruszali na krwawy podbój Ameryki, ich rodziny mieszkające na wybrzeżu Morza Śródziemnego były nieustannie nękane przez piratów z północnej Afryki. Łupiono i podpalano całe miasta, biorąc jednorazowo do niewoli nawet po kilkaset jeńców. Berberzy odbierali sobie przynajmniej część tego bogactwa , jakiego Hiszpanie dorabiali się na grabieży Ameryki. Może mścili się też za to, że Hiszpanie wypędzili niegdyś ich arabskich przodków z półwyspu po 700 latach panowania. Piractwo było w tamtych średniowiecznych czasach bardzo intratnym zajęciem – ryzykownym, ale przynoszącym duży zwrot na zainwestowanym kapitale. Najbardziej opłacalne było porywanie chrześcijan, głównie z wybrzeży Włoch i Hiszpanii. Według pewnych szacunków w ciągu paru wieków uprawiania piractwa w arabskiej niewoli znalazło się ponad milion jeńców z Europy.
Dziś na tej mało chlubnej i krwawej przeszłości korsarskiej próbuje zarobić również region Walencji. Wyspa Tabarca nazywana jest w reklamie wyspą piratów. Villajoyosa co roku w lipcu obchodzi oryginalne święto Moros y Cristianos z korsarzami w roli głównej. Przebieg święta determinuje legenda o Świętej Marcie , która miała ukazać się w roku 1538 i uratować miasto przed piratami berberyjskimi. Święta sprawiła cud – sprowadziła powódź, zatapiając statki najeźdźców i nie dopuszczając w ten sposób do ich zejścia na ląd. Natomiast w El Campello wymyślono grę planszową dla dzieci z ukrytymi skarbami piratów, które należy odnaleźć i zgłosić się potem do Informacji Turystycznej po nagrody w formie zabawek. Dodajmy tylko, że sklepiki z koszmarnymi pamiątkami zawalone są po brzegi pirackimi akcesoriami.
Najsłynniejszy jeniec piracki
Najsłynniejszym jeńcem z Hiszpanii, jaki dostał się w ręce piratów berberyjskich, był Miguel Cervantes. Gdy jako żołnierz powracał w roku 1575 na jednej z galer ze zwycięskiej wojny morskiej przeciw Osmanom , jego statek zaatakowali Berberzy w pobliżu Barcelony. Część załogi wraz z kapitanem poległa w potyczce, reszta wraz z Cervantesem wylądowała na targu niewolników w Algierze. Przyszły pisarz spędził w niewoli aż 5 lat. Parokrotnie podejmował nieudane ucieczki. Ostatecznie jego rodzinie udało się po kilku latach zebrać 500 skudów na okup. Piraci wypuścili Cervantesa na ląd w porcie Denia, leżącym na północ od Alicante (to końcowa stacja naszej nadbrzeżnej kolejki). Dzisiaj w tym mieście uczczono pamięć po tym wydarzeniu promenadą imienia Cervantesa, na końcu której stoi jego popiersie. Do okresu niewoli w północnej Afryce pisarz będzie nawiązywał wielokrotnie w swojej późniejszej twórczości , zwłaszcza w sztukach teatralnych. Także w najsłynniejszej powieści o Don Kichocie z La Manchy znajduje się „opowieść niewolnika” o przygodach hiszpańskiego rycerza i pięknej Mauretanki Zoraidy. Cervantes zawarł tam wiele szczegółów ze swojego pobytu w berberyjskiej niewoli.
Piknik na Tabarce
Kościółek i fragment dawnych antypirackich fortyfikacji w Tabarce
Jedna z kilku urokliwych uliczek w Tabarce
W ramach odkrywania nowych ciekawych miejsc do snorkellingu wyruszyliśmy na najbliższą i jedyną na tutejszym wybrzeżu wyspę Tabarca. Kupiliśmy bilety na prom i po godzinie wylądowaliśmy na maleńkiej wyspie ( 1800×380 m) położonej zaledwie 20 km od Alicante. Wyspa wydała nam się na pierwszy rzut oka mało atrakcyjna, maleńka i płaska, niemal pozbawiona drzew. Na plaży tuż przy przystani tłoczyły się dziesiątki turystów przybyłych tak jak my z lądu. Na popas obraliśmy więc jedną z kilku skalistych wysepek za miasteczkiem, na które można przedostać się tylko brnąc po pas w wodzie z bagażami na głowie. Już od lat 80-ych roku wyspa wraz z okolicznymi wodami została objęta ochroną przed przemysłowym rybactwem. Ten środek okazał się jak dotąd skuteczny, bo mogliśmy popływać wśród skał w krystalicznie czystej wodzie i zobaczyć nawet kilka gatunków ryb. Po zażyciu tak atrakcyjnej kąpieli nabraliśmy wilczego apetytu. Jak zwykle w takich okazjach przygotowaniem pikniku – w cieniu zabranego na szczęście plażowego parasola – zajęła się Dominika, a w koszyku z kanapkami znalazła się obowiązkowo butelka lokalnego wina z regionu Alicante. A późniejszy spacer po miasteczku zmienił już całkowicie nasze wcześniejsze uprzedzenie do Tabarki. Tych kilka uliczek na krzyż otoczonych murem oraz jeden kościółek tworzą w sumie niepowtarzalną atmosferę. Większość domów była odświętnie przystrojona, bo wieczorem miało się tu odbyć tradycyjna coroczna fiesta na część lokalnych świętych patronów.
Na Tabarce można jeszcze cieszyć się snorkellingiem w przezroczystych wodach
Tabarca jest powszechnie reklamowana jako wyspa piratów. Ale czy piraci rzeczywiście zatrzymywali się na tej wyspie, na której nie było przecież źródeł wody? Chyba bardziej docenili ją Hiszpanie, którzy uznali ją za idealne miejsce dla wojskowego garnizonu, broniącego wybrzeże przed statkami pirackimi. Powstała więc tutaj w roku 1760 mała osada z murem obronnym i wieżą , a zamieszkała w niej grupa jeńców pochodzenia włoskiego wykupionych przez króla z rąk piratów . Więźniowie przybyli z miasta Tabarka na wybrzeżu tunezyjskim, stąd wzięła się nazwa wysepki. Ale gdy fundusze królewskie szybko się skończyły, przestano się troszczyć o losy osady. Jej mieszkańcy zamiast wypatrywać piratów zajęli się łowieniem ryb i uprawą jałowej ziemi. Z czasem większość przeniosła się na wybrzeża, a ich nieliczni potomkowie żyją dziś z obsługi watah turystów, takich jak i my.
Wysepka Tabarca przygotowuje się do wieczornej fiesty
Jesteśmy już intruzami?
Gdy obok stacji kolejki w El Campello zobaczyłem graffiti z napisem „Stop masowej turystyce!”, po raz pierwszy poczułem się w Hiszpanii jak persona non grata. Pocieszałem się, że to i tak brzmi łagodniej niż „Fuck tourism!” na jednym ze zdjęć z Barcelony publikowanych w prasie. O ile dotychczas o zrównoważony rozwój turystyki walczyli głównie ekolodzy, teraz dołączają do nich zwykli obywatele, a zwłaszcza ci, którzy padli ofiarą wzrostu cen mieszkań na wynajem. Przykładowo w Alicante cena wynajmu małego mieszkania podczas sezonu turystycznego skacze do 1200 euro miesięcznie w porównaniu z 500 euro poza sezonem. W dużej mierze przyczyniły się do tego nowe firmy typu Airbnb, których atrakcyjna oferta wynajmu dla turystów wydrenowała drastycznie rynek mieszkań odstępowanych na dłuższe terminy i pośrednio wywindowała ich ceny.
Takie wrogie napisy atakujące turystów coraz częściej można spotkać w Hiszpanii
Przepełnione plaże w Benidormie to symbol koszmaru masowej turystyki na wybrzeżu Costa Blanca
Władze wielu hiszpańskich miast, żyjących głównie z turystyki, w ramach własnych dość szerokich kompetencji samorządowych próbują już od paru lat na różne sposoby uśmierzać społeczne niezadowolenie. I tak np. Palma de Mallorca zakazała już wynajmu turystycznego w budynkach wielorodzinnych. Ale wśród proponowanych ograniczeń znajdują się również absurdalne postulaty. Czytam np. w prasie, że mieszkańcy Walencji domagają się zakazu wynajmowania turystom pokojów z tzw. widokami na morze, góry itp. Wyznam szczerze, że lubię korzystać z oferty Airnb, bo daje mi ona większe poczucie swobody i kontaktu ze zwykłymi ludźmi niż pokój hotelowy. I marzę o tym, aby tutejsze władze znalazły w końcu jakieś kompromisowe rozwiązanie, które załagodzi napięcia społeczne w związku z rozwijającą się turystyką. Bo Hiszpania jest zbyt piękna, aby zamykać ją w klatce przed inwazją turystyczną a turystów umieszczać w piwnicach lub pokojach bez okien.
Na trasie naszego trekkingu w okolicach Villajoyosa
Pasiaste bestie
Prawdziwą sensacją stały się tego lata … grasujące na wybrzeżu Costa Blanca tygrysie komary. Z końcem maja br. prasa szeroko informowała, iż u trójki turystów z Islandii wypoczywających w maju br. w okolicach Alicante wykryto wirusa Chikungunya przenoszonego właśnie przez komary tygrysie. Potem na szczęście po miesiącu odwołano diagnozę jako błędną i wymagającą kolejnych weryfikacji. Jest jednak oficjalnie ogłoszonym faktem, że ten gatunek komarów zagnieździł się na dobre już od paru lat aż w kilkudziesięciu miastach i miasteczkach na wybrzeżu Alicante, także i w El Campello, gdzie przebywaliśmy.
Aedes albopictus na ludzkiej skórze – Wikipedia, domena publiczna
Komary o łacińskiej nazwie Aedes albopictus były dotąd znane wyłącznie na obszarach tropikalnych Azji Południowo – Wschodniej. Pamiętam z naszych dotychczasowych wyjazdów do Azji, jak sprawdzaliśmy wszystkie zakamarki w łazienkach, czy nie zakradły się tam przypadkiem te pasiaste stworzenia, które przenoszą m.in. groźne i śmiertelne wirusy gorączki Denga. W Indonezji czy na Filipinach każdej wiosny po wybuchu epidemii Denga umiera po kilkadziesiąt osób. W tamtych warunkach przy braku higieny i jakiejkolwiek troski ze strony służb medycznych choroba przynosi zawsze śmiertelne żniwo. Inaczej jest w Hiszpanii, gdzie wiele samorządów przy wsparciu centralnych władz podejmuje już różne zabiegi prewencyjne. Opryskuje się np. miejsca, w których komary tygrysie najchętniej się rozmnażają, takie jak stawy i różne sadzawki z wodą stojącą. Byliśmy świadkami zmywania ulic Benidormu. To nie było jak u nas zwykłe polewanie wodą jezdni i chodnika, ale ich pucowanie za pomocą pachnącego szamponu i środków odkażających. Ale gdy w naszym ogródku zaczęły nas wieczorem ciąć jakieś bzyczące bestie, szybko wykryliśmy źródło wylęgu – zapomnianą doniczkę z resztkami stojącej wody. Uspokoiliśmy się jednak szybko, gdyż bestie nie miały pasków.
Winiarskie przygody w Alicante
Parę lat temu dostałem w prezencie wino z regionu winnego Alicante. Nazywało się z francuska Fondillon, miało ponad 10 lat i kosztowało ponoć kupę forsy. Jakież było moje zdziwienie, gdy po otwarciu butelki okazało się , że trunek był słodki i bardzo aromatyczny. Ale poczułem w nim od razu moc długoletniego leżakowania. Ponieważ nie przepadam za słodkimi winami, trudno mi było wtedy ocenić jakość podarowanego trunku. Podczas parokrotnego pobytu na wybrzeżu Alicante polowałem przede wszystkim na lokalne czerwone wina, które różnią się w smaku od tych najbardziej znanych w Hiszpanii – z regionu Rioja czy Ribera del Duero. Tutejsi winiarze komponują oryginalne mieszanki, do lokalnych gatunków garnacha i monastrell dodają szczepy pochodzące zza Pirenejów, np. cabernet sauvignon. W tym roku smakowało nam wybornie wino Mo Salinas Monastrell będące właśnie takim kupażem.
Jakie wino z regionu Alicante wybrać do dzisiejszej kolacji – oto jest pytanie.
A przy okazji moich polowań na czerwone wina odkryłem w końcu , dlaczego słodki Fondillon jest jednak prawdziwą chlubą regionu winnego w okolicach Alicante. Otóż w odróżnieniu od innych znanych słodkich win z półwyspu iberyjskiego jest autentycznym winem powstałym w wyniku naturalnej, wydłużonej fermentacji. Słynna sherry z Andaluzji czy nawet portugalskie porto są wzmacniane spirytusem lub brandy, czego prawdziwy miłośnik wina nie powinien zdzierżyć. Tymczasem Fondillon powstaje z tutejszych winogron szczepu monastrell, które jak dotąd znoszą dobrze tutejsze upały i mogą aż do późnej jesieni długo dojrzewać na krzakach. Tymczasem uprawiane tutaj niektóre szczepy nie przeżyłyby bez odpowiedniego nawadniania. Tak więc teraz innym okiem patrzę już na Fondillona. Mam cichą nadzieję, że mój darczyńca zrobi mi powtórkę. I obiecuję, że nie będę już grymasił.
Skąd cerkiew na Costa Brava?
Altea jest naszym ulubionym miejscem wypadów kolejką, a zwłaszcza tamtejsze historyczna starówka na wzgórzu z górującą nad nim ciemnoniebieską kopułą kościoła Nuestra Señora del Consuelo.
Charakterystyczna ciemnoniebieska kopuła kościoła Nuestra Señora del Consuelo w Altei
Ale w tym roku przykuł naszą uwagę dach innego kościoła w tej okolicy. Wyjeżdżając z Altei w kierunku Calpe łatwo zauważyć lśniącą w słońcu , pozłacaną kopułę cerkwi. Wybudowano ją kilka lat temu jako „wkład rosyjskiej kultury w hiszpańskie wybrzeże”. W okolicy działa też rosyjska rozgłośnia radiowa emitująca rosyjską muzykę rozrywkową.
To chyba najbardziej widomy znak rosnącej liczebności Rosjan w Hiszpanii, których jest tu już podobno kilkadziesiąt tysięcy. Okolice Altei należą do jednej z ich ulubionych lokalizacji. Ukrainka, którą poznałem podczas lotu do Alicante, podzieliła się gorzką refleksję na temat Rosjan przyjeżdżających do Hiszpanii. My Ukraińcy przyjeżdżamy tutaj ciężko pracować na chleb. Natomiast Rosjanie na wypoczynek i dla zabawy. Rzadziej pojawiają się jako zwykli turyści z biurami podróży, częściej jako klienci biur nieruchomości z „walizkami pieniędzy” pod pachą. Wykupują głównie apartamenty i luksusowe rezydencje. W zamian za inwestycje w nieruchomości państwo hiszpańskie przyznaje im hojnie prawa stałego pobytu. Podobno jako klienci niewiele się targują, grzecznie płacą. Jako mieszkańcy nie rzucają się natomiast w oczy. Tylko od czasu do czasu w prasie hiszpańskiej wychodzą na jaw tajemnice rezydujących tu Rosjan. Wiosną br. głośna stała się afera z praniem brudnych pieniędzy. Okazuje się, że wielu rosyjskich obywateli to członkowie rodzin hierarchów i wysokich rangą urzędników lojalnych wobec Kremla, mających łatwy dostęp do pieniędzy z podejrzanych źródeł.
Chińczyk potrafi
O ile Rosjanie są w Hiszpanii przykładem wręcz bizantyjskiego stylu życia, to Chińczycy wprost przeciwnie – wzorem pracowitości niemal do upadłego. Rodziny z tego kraju opanowały nie tylko wybrzeże Costa Blanca, ale niemal każde miasto i miasteczko w Hiszpanii. Przy głównych ulicach działają sklepy wielobranżowe typu „szwarc , mydło i powidło” o typowo azjatyckich nazwach, jak np. Bazar, Szanghaj. Pracują w nich całe chińskie rodziny z dziadkami i dziećmi , które często harcują się między sklepowymi półkami, odrabiają lekcje przy ladzie albo oglądają telewizję. Oczywiście, ceny w tych sklepikach są bardzo niskie, jak w przypadku typowej chińszczyzny, ale za to można tam kupić niemal wszystko, klapki, majtki, napoje a nawet gwoździe i papier ścierny. Poza tym Chińczycy biją konkurencję elastycznością godzin otwarcia. Gdy hiszpańskie sklepy są dookoła pozamykane, u Chińczyka można robić zakupy o dowolnej porze i niezależnie od tego, czy mamy dzień świąteczny czy roboczy. Gdy porówna się wzorce zachowania Rosjan i Chińczyków z tej hiszpańskiej perspektywy, łatwo można przewidzieć, do którego mocarstwa będzie należeć przyszłość świata.
Rozglądałem się również za Polakami na Costa Blanca. Niestety, marnie wypadamy w tej międzynarodowej rywalizacji. Nie udało nam się jak dotąd przeszczepić na hiszpańskie plaże nawet osławionych parawanów.
Nasze zdjęcie rodzinne – z wypadu do malowniczo położonego miasteczka Finestrat – w tle szczyt Puig Campana
Dodaj komentarz