Bestie z Komodo zamiast rzucać się na dzikie zwierzęta lub przynajmniej warknąć na turystów wolą delektować się podrzucanymi im pieczonymi kurczakami. Taki jest jeden ze skutków inwazji turystycznej na słynny park narodowy, w którym żyje około 3 tysiące waranów – olbrzymich gadów przypominających legendarne smoki. Władze Indonezji zapowiedziały właśnie wprowadzenie od przyszłego roku wielu ograniczeń dla zwiedzających. Kiedy ponad 10 lat temu popłynęliśmy do leżącego na wyspach parku Komodo, spotykaliśmy po drodze nielicznych turystów. A po wyjściu z samolotu w Labuan Bajo na wyspie Flores okazało się, że tego dnia byliśmy akurat jedynymi, którzy planowali wyprawę do waranów.
Lądowisko wśród kóz
Z Bali na wyspę Flores polecieliśmy wysłużonym śmigłowym samolotem należącym do jednej z lokalnych linii lotniczych. Już samo lądowanie dostarczało emocji i stanowiło dobrą uwerturę do czekających nas potem atrakcji. Wąski pas startowy otaczał gąszcz wysuszonych krzaków i nieużytków, wśród których pasły się kozy. Natomiast niepozorny budynek dworca przypominał małą zapyziałą stację kolejową w naszym kraju. Tuż pod drzwiami czatowało już na nas kilku naganiaczy od taksówek. Nasz wybór padł na najtańszą ofertę młodego, otyłego mężczyznę w ciemnych okularach, który sprawiał wrażenie bossa lokalnej mafii. Podczas jazdy do miasta pochwalił się, że posiada również własny statek, na którym może nam zorganizować wycieczkę do parku narodowego Komodo.
Zaproponowany środek transportu na wyspy Komodo szybko przypadł nam do gustu
Umówiliśmy się na oględziny środka transportu, musieliśmy przecież obejrzeć łajbę ,czy nadaje się w ogóle do pływania. Stateczek okazał się już nie pierwszej młodości, ale nie sprawiał wrażenia, że czegoś mu brakuje. Była to prowizoryczna przeróbka kutra rybackiego na cele przewozu turystów, na której mogło się zmieścić nawet kilkanaście osób. Mieliśmy więc do dyspozycji sporo przestrzeni na pokładzie, na którym mieliśmy spędzić noc. Wycieczka miała bowiem trwać aż dwa dni. Po pokładzie kręciła się 2-osobowa załoga oraz kucharz, którzy wzbudzili nasze zaufanie. Po krótkich negocjacjach z bossem, gdy cena zjechała mocno w dół, zaczęliśmy pakować nasze plecaki na pokład.
Jedna z mijanych wysepek po drodze do Parku Narodowego Komodo
Smocza kraina
Jeszcze parę dni temu w Bali patrzyliśmy na zupełnie inną Indonezję, intensywnie zieloną, pełną egzotycznych drzew, obfitych sadów i pól ryżowych. Teraz znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Wpatrujemy się w mijane po drodze wysepki, na żółtobrązowych wysuszonych wzgórzach widać tylko kępy pojedynczych zielonych drzew i zarośli. Suchy klimat zubożył wyraźnie tutejszą roślinność. A więc to tak wygląda kraina, którą upodobały sobie smoki żyjące na tutejszych wyspach nazywanych Małymi Wyspami Sundajskimi. Przypomina już naturalne krajobrazy z pobliskiej Australii. A wiadomo, że praojczyzną waranów była właśnie wschodnia Australia i że dopiero stamtąd około mln lat temu przedostały się na małe wyspy w cieśninie między Sumbawą a Flores.
W obszar parku narodowego Komodo wchodzi aż kilkadziesiąt wysepek i wysp. My mamy odwiedzić tylko dwie większe – Rinca i Komodo, na których żyje większość waranów.
Tutaj „pachniało” już bardziej Australią niż Azją
Chłonąc krajobrazy smoczej krainy nie mogliśmy się już doczekać momentu, kiedy ujrzymy wreszcie pierwszego legendarnego warana. W naszą pamięć mocno zapadły obrazy oglądanego jeszcze w Polsce telewizyjnego filmu nakręconego przez BBC, który pokazywał ze szczegółami brutalną naturę tych gadów oraz krwawe sceny polowania waranów na jelenie, niemal żywcem rozrywanych na kawałki.
Oko w oko z potworem?
Nasze przywitanie u wejścia do Parku
Ale już na miejscu (pierwszym przystankiem była wyspa Rinca) te nasze wcześniejsze wyobrażenia o smokach z Komodo prysły jak bańka mydlana. Wokół baraków, w których sprzedano nam bilety wstępu, wylegiwało się kilka waranów, które sprawiały wrażenie ospałych, wręcz znudzonych naszym widokiem. Nie wykazywały wcale najmniejszej ochoty do tego, aby dobierać się do nas. Tak jak to czyniły z jeleniami na oczach twórców filmu BBC. Co więcej, nikt z pracowników parku nie próbował nas przed wylegującymi się waranami ostrzegać. Spodziewaliśmy się także, że nasz nieustraszony przewodnik po parku będzie uzbrojony po zęby. Tymczasem zamiast broni palnej trzymał w ręku zaledwie długi drewniany kij rozwidlony na końcu, który miał być podobno wystarczający, aby stanąć w naszej obronie. Okazało się, że w trakcie wędrowania po wyspie nie było także żadnych szans na przeżycie jakichkolwiek scen z dreszczykiem. Warany spotykane wzdłuż naszej marszruty grzecznie rozstępowały się, a niektóre nawet umykały przed nami. Nie ujrzeliśmy żadnego rozszarpywanego zwierzęcia ani nawet śladu krwi ofiary. Jedynym dowodem na to, że warany jednak pożerają dzikie zwierzęta, były spotykane czaszki bawołów i jeleni. Spotykaliśmy też parokrotnie te zwierzęta „na żywo”, przed wylądowaniem w żołądkach waranów.
Gdyby wyrastały im z ramion skrzydła, mielibyśmy niemal dokładną kopie smoków
Potężne paszcze, ostre pazury
Przewodnik przekonywał nas, że większość waranów nadal poluje na dzikie zwierzęta i nie gardzi także padliną. Zapewniał, że do głównych zadań pracowników parku należy właśnie zapewnienie potężnym gadom „ciepłej strawy” – w postaci kilku tysięcy jeleni i bawołów. Najłatwiej byłoby dostarczać im gotowe surowe mięsa „na tacy”, ale o wiele trudniej i bardzo kosztownie jest utrzymywać w stanie dzikim tak duże stado zwierząt.
Z jednej strony warany wyglądają groźnie i rzeczywiście przypominają smoki. Są ogromne (do 3 m), wyposażone w ostre pazury i groźną paszczę, z której wysuwają raz po raz niezwykle długie języki. Nie zieją co prawda ogniem, jak nasz smok wawelski, ale w ich pyskach gnieżdżą się chorobotwórcze bakterie, którymi zakażają ofiary. Poruszają się w pogoni za ofiarami zaskakująco szybko – potrafią odcinek 100 m przebiec nawet w kilkanaście sekund. Gdyby jeszcze wyrastały z ich ramion nietoperze skrzydła, mielibyśmy niemal dokładną kopię smoków spotykanych w bajkach albo filmach fantasy.
Ale z drugiej strony, gdy warany zaspokoją swój głód, stają się leniwe i powolne. W ciągu dnia chowają się po różnych norach i zagłębieniach w ziemi. Jedzą także padlinę, bo wtedy oszczędzają swoją energię. Atakują natomiast tylko wtedy, gdy są osaczone albo wyraźnie prowokowane. My – ze strachem w oczach na widok warana – nie dawaliśmy im takiej okazji.
Rozglądamy się pilnie za waranami w towarzystwie naszego lokalnego przewodnika
Ilu ludzi pożarły smoki z Komodo?
Porywanie ludzi przez warany obrosło już w legendy. Jest faktem, że w całej historii parku zdarzyło się tylko kilkanaście śmiertelnych wypadków z udziałem ludzi i to głównie lokalnych mieszkańców, których z parku nigdy nie eksmitowano, pozwalając im żyć w symbiozie z otaczającą naturą.
Jednym z nielicznych turystów prawdopodobnie pożartych przez te zwierzęta był niejaki szwajcarski baron Rudof von Reding Biberegg, który zniknął podczas zwiedzania wyspy w latach 70-ych ubiegłego wieku. Po paru dniach poszukiwań znaleziono 2 makabryczne pamiątki – aparat fotograficzny oraz zakrwawione okulary – poszlaki wskazujące na atak warana. Śmierć Szwajcara upamiętnia dzisiaj biały krzyż z tabliczką, na której nie ma jednak wzmianki o zabójcach, których nie udało się ustalić z całkowitą pewnością. Zaledwie w rok po naszej podróży ofiarą warana padł 8-letni chłopiec, mieszkaniec wioski na wyspie Komodo, który znajdował się na plaży ze swoim wujkiem naprawiającym rybacką sieć. Niestety, słabo pilnowany przez dorosłego, został rozszarpany na strzępy.
Jeśli wino, to tylko z borasusa
Górujące w krajobrazie palmy borasus są znakiem rozpoznawczym tutejszej flory
Dłuższe „przerwy”, jakie mieliśmy między spotkaniami z płochliwymi waranami, nasz przewodnik starał się wypełniać opowiadaniem o roślinach i drzewach z parku Komodo. Najbardziej intrygująca była opowieść o niezwykłej palmie, spotykanej tu niemal co kilka metrów, a tak dominującej w krajobrazie wysp Komodo. Palmie bardzo wysokiej , nawet do 30 m , z nagim pniem zakończonym kulistą koroną w kształcie wachlarza. Stąd właśnie wywodzi się nazwa drzewa – borasus wachlarzowaty. Jakże dziwny kolor mają te wachlarze, nie soczysto zielony, ale niebieskawy. Jeszcze bardziej zdumiewa wachlarz… licznych korzyści płynących z borasusa, dla mieszkających tu ludzi, o czym można by napisać osobny reportaż – tyle bowiem ma różnych zastosowań w życiu codziennym.
Moją szczególną uwagę zwróciły natomiast dwa pożytki z borasusa. Wysuszone liście palmy służyły niegdyś jako papier, na którym spisywano najstarsze dzieje indonezyjskich wysp. Podobnie jak działo się to z papirusem w Egipcie. Palmę sadzono w otoczeniu dawnych świątyń, tak aby kapłani mieli pod ręką odpowiedni zapas liści do pisania religijnych tekstów. Możemy sobie wyobrazić, że niektórzy z nich podczas swojej ciężkiej pracy skrybów mogli jednocześnie pokrzepiać się napojem pochodzącym z tejże samej palmy. Ze słodkiego syropu pozyskiwanego z kwiatostanu borasusa (w wyniku fermentacji) miejscowi wyrabiają bowiem od wieków wino palmowe. U nas alkohol pędziło się z ziemniaków, tutaj z wszechobecnych palm. Wino palmowe należy dzisiaj do bardzo popularnych trunków w Azji. Jednak tylko to z borasusa , a nie np. z palmy kokosowej, uznaje się za oryginalne i najlepsze. Żałuję mocno, że nie udało mi się go nigdzie spotkać w Indonezji ani tym bardziej sprawdzić jak smakuje. Bo wino z palmy kokosowej, jakim poczęstowano nas na Bali, jakoś nie wzbudzało mojego zachwytu. Było kwaskowate i zalatywało drożdżami.
Świat legł u naszych stóp
Na szczęście zawód, jaki sprawiło nam oglądanie i nieudolne tropienie smoków Komodo, wynagrodził nam z nawiązką rejs na tym małym wynajętym statku. Statek poruszał się dość wolno, ale przez dwa dni spisywał się niezawodnie. Nocowaliśmy pod gołym niebem na górnym pokładzie, zatrzymywaliśmy się na bezludnych i czystych plażach, uprawialiśmy nasz ulubiony snorkelling. Nasz pokładowy kelner zaspokajał nasz wilczy apetyt, serwując co kilka godzin pyszne ryby i świeże sałatki. Mimo że nasza łajba trzeszczała w posadach a z silnika wydobywały się czasem podejrzane odgłosy, my czuliśmy się wtedy jakby cały świat legł u naszych stóp, a my zawojowaliśmy wszystkie morza i oceany.
Gdy tuż przed malowniczym zachodem słońca dzielny kapitan naszego statku zarzucił kotwicę na środku zatoki, gdzieś pomiędzy wyspami Komodo i Rinca, a my przygotowywaliśmy się pomału do wskoczenia w śpiwory, wreszcie przeżyliśmy jakąś chwilę z dreszczykiem. W wieczornej ciszy przerywanej tylko przez głosy przelatujących ptaków i nietoperzy dał się nagle słyszeć delikatny plusk wody. Czyżby warany, które potrafią pływać, wyruszyły w naszym kierunku, aby pokazać nam wreszcie swoje pazury? Z półmroku nie wyłoniła się jednak paszcza okrutnej bestii z Komodo, a tylko łódeczka z małym żaglem. Tajemniczym żeglarzem okazał się lokalny poławiacz pereł , który wyciągnął w naszym kierunku kilka naszyjników. I jak tu nie kupić sobie tak atrakcyjnej pamiątki w tak niezwykłej scenerii. Korale były lekko różowe, nierówne, toporne, ale autentyczne, bo pochodziły przecież z czarodziejskich wysp. Służą Jadwidze do dzisiaj i nieustannie przypominają smak jednak romantycznej wyprawy do smoków Komodo.
Barracuda na patelni
Miasteczko Labuan Bajo – baza wypadowa do parku Komodo – nie sprawiało najlepszego wrażenia, było brudne i zaniedbane. Okoliczne plaże wręcz odstraszały stertami odpadów. Wokół głównej ulicy stały dziesiątki bud pokrytych rdzewiejącą blachą, a w nich siermiężne warsztaty usługowe dla miejscowych. Mieścina ożywiała się na krótko tylko w godzinach porannych, gdy powracały z połowów barki, a handlarze odbierali świeże ryby. Mimo to Labuan Bajo zapisało się w naszej pamięci jakoś wyjątkowo ciepło. Pewnie dlatego, że nie był to cel naszego pobytu na Flores i że mieliśmy za sobą 2 wspaniale spędzone dni na terenie parku narodowego.
Poranny targ w Labuan Bajo: liczenie świeżo złowionych ryb
Zamieszkaliśmy w jednym z tanich hotelików polecanych przez Lonely Planet, usytuowanych na zboczu wzgórza. Stąd rozciągał się malowniczy widok na port, zatokę i okoliczne wyspy. Z tej perspektywy szarość i brudy Labuan Bajo mniej uwierały. W sąsiedztwie naszego domku znajdowała się restauracja pod gołym niebem, w której codziennie rano na śniadanie pałaszowaliśmy omlety (kilka do wyboru), popijając je sokami ze świeżych egzotycznych owoców – mango i awokado. Wieczorem zaś serwowano tutaj świeże ryby z porannego połowu. Szczególnie jedno danie było fantastyczne, którego smak czuję do dziś – była to barracuda hot plate grillowana w lokalnych warzywach. Już nigdy potem nie udało mi się powtórzyć tego kulinarnego przeżycia w czasie parokrotnych wizyt w Indonezji.
Taki widok na zatokę mieliśmy z naszego balkonu w Labuan Bajo – w dole znajdował się port, z którego wyruszyliśmy na podbój smoków z Komodo
Park Komodo tylko dla bogaczy?
Dotychczasowe komunikaty władz indonezyjskich w sprawie parku Komodo są niejasne. Najpierw w kwietniu br. władze lokalne ogłosiły zamiar całkowitego zamknięcia parku dla turystów przez cały przyszły rok. Natomiast miesiąc temu – tym razem ministerstwo w Jakarcie – odwołało ten plan i zapowiedziało wprowadzanie tylko pewnych ograniczeń. Taką rewoltę wywołały głównie – jak przeczytałem w „Jakarta Post”– niepokoje wśród lokalnej społeczności, która niemal w całości utrzymuje się z ruchu turystycznego. Na terenie parku są 3 wioski, w których zamieszkuje dziś około 5 tys. ludzi, natomiast poza parkiem nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi zarabia w różnej formie na obsłudze turystów.
Teraz dostęp do największej wyspy Komodo ma być ścisłe limitowany, docelowo tylko dla tzw. turystów premium. Jeden z planowanych projektów przewidywał cenę pakietu premium w wysokości aż 500 dolarów od osoby. Pozostałe wyspy będą mogli odwiedzać wszyscy, ale także po wykupieniu odpowiedniego abonamentu, pewnie też droższego niż dotychczas. Jeśli ktoś planuje więc wyjazd do parku Komodo w Indonezji , nie powinien zwlekać, bo wkrótce wyspy będą tylko dla bogaczy.
Niestety, podobne ograniczenia w dostępie do najsłynniejszych miejsc turystycznych – w związku z lawinowym rozwojem masowej turystyki – są coraz bardziej powszechne na całym świecie. Będzie coraz trudniej i drożej. Oby tylko te zarabiane dodatkowo pieniądze szły rzeczywiście na wzmożenie ochrony tych najpiękniejszych miejsc czy ratowania zabytków a nie do prywatnych kieszeni. Pod tym względem znając Indonezję można mieć wiele wątpliwości.
W Labuan Bajo poznaliśmy szefa lokalnej organizacji ekologicznej, którego zobowiązaliśmy do częstszego organizowania akcji zbierania odpadów z okolicznych zaśmieconych plaż.
Dodaj komentarz