Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

Pijmy wino w najciemniejszych kątach i obwąchujmy starożytne mury

Zbigniew Herbert, Labirynt nad morzem. Zeszyty Literackie, 2000

Zbigniew Herbert (1924 – 1998) był nie tylko wybitnym polskim poetą, ale i oryginalnym podróżnikiem, który już w latach 60-ych zwiedzał Europę zgodnie z zasadami coraz modniejszego dzisiaj slow travel. On sam nazywał ten swój sposób podróżowania flanowaniem.

Co się kryje za tym tajemniczym pojęciem, poeta wyjawia w słynnym zbiorze esejów pt. Barbarzyńca w ogrodzie”. Słowo pochodzi z języka francuskiego „flaner” i  znaczy „chodzić bez celu, włóczyć się”. Najprzyjemniejsza część podróży to zdaniem Herberta włóczenie się „bez planu, według perspektyw, a nie przewodników.” Flanowanie jest zatem przeciwieństwem „pośpiesznego dotykania rzeczy godnych uwagi, nakazu obcowania z dziełami uniwersalnymi, a nie z niepowtarzalną, indywidualną urodą życia. Dla Herberta prawdziwym podróżnikiem jest „ten, kto potrafi wejść w kontakt z przyrodą, ludźmi, i ich historią – a także sztuką.” Można to wszystko osiągnąć właśnie tylko przez wędrówki poza utartymi szlakami, dzięki „zadawaniu się z ludźmi”, podnoszeniu kamyków i ich wyrzucaniu, „piciu wina w możliwie najciemniejszych kątach”, czy dotykaniu twarzą murów, aby wyławiać z nich zapachy kamieni.

Poeta podpowiada więc podróżnikowi: przyglądajmy się  ludziom „ironicznie, ale z miłością. Myszkujmy po antykwariatach, pytając:” ile kosztuje grające hebanowe pudełko i czy można posłuchać, jak gra”, a potem wychodząc” bez hebanowego pudełka”. Czytajmy uważnie „ menu wytwornych restauracji, które zwykle wywieszone są na zewnątrz”  oraz  pogrążajmy się „w  lubieżnych rozważaniach: homar czy ostrygi na początek.”

 

„Tylko takie miasta są coś warte, w których można się zgubić”, taką generalną radę na podróż daje poeta wszystkim prawdziwym globtroterom, którzy pragną smakować każdą chwilę podczas zwiedzania świata.

Na podróżniczą spuściznę Zbigniewa Herberta składają się głównie 3 zbiory esejów: „Barbarzyńca w ogrodzie”, „Martwa natura z wędzidłem” oraz  „Labirynt nad morzem”. Wszystkie razem tworzą pasjonującą opowieść poety o podróżach szlakami „złotych wieków” sztuki i cywilizacji europejskiej. Eseje w tomie „Barbarzyńca w ogrodzie” dotyczą kultury francuskiej i włoskiej. W „Martwej naturze z wędzidłem” poeta zachwyca się sztuką holenderską. Natomiast „Labirynt nad morzem” powstał jako efekt fascynacji Herberta antyczną  Grecją.

Osobiście najbardziej cenię sobie ten ostatni zbiór esejów, który można nadal polecać jako  lekturę obowiązkową dla każdego wyjeżdżającego do Grecji. Jest to przykład znakomitego połączenia poetyckiej wyobraźni, wrażliwości na sztukę oraz  niesłychanej erudycji. Do każdej podróży Herbert przygotowywał się bowiem pedantycznie, sięgał do wszelkich dostępnych źródeł pisanych, a nawet do pamiętników ludzi, którzy wcześniej przed nim zdawali relacje z odwiedzanych miejsc. Poeta podróżował z notatnikiem pod ręką, w którym na gorąco zapisywał swoje wrażenia i  skojarzenia, a także szkicował detale oglądanych dzieł sztuki antycznej, które go najbardziej zafascynowały.

Najwięcej miejsca w książce Herbert poświęcił Krecie i jej tajemniczej historii. Pierwszym przystankiem na wyspie musiał być oczywiście Heraklion i  ruiny pałacu pochodzącego z okresu tzw. kultury minojskiej (2000–1400 p.n.e.). Pałac przypomina kształtem labirynt, stąd wziął się też tytuł zbioru esejów.

 

Pałac „cały otwarty na powietrze i słońce”                                                                                                                                 Fot. Marcin Klein

 

Pałac Knossos zachwycił Herberta przede wszystkim niezwykłym położeniem („cały otwarty na powietrze i słońce”) oraz oryginalną koncepcją architektoniczną:

„ Jest to architektura malownicza, aż do granic teatralności, przypominająca bardziej spiętrzone dekoracje jakiejś wielkiej opery niż siedzibę królewską, wyniosły tron z głazów, budowlę, z której emanować powinna powaga i siła. …architektura ruchliwa, kapryśna, kpiąca z monumentalności. Dodajmy do tego niebywały komfort, łazienki, system doprowadzania wody, których darmo szukać na włoskich czy francuskich zamkach trzy tysiące lat później. Chciałoby się rzec, że nie jest to miejsce potężnej władzy i zbrodni, ale niewinnych intryg i zalotów”.

Herbert  nie byłby sobą, gdyby nie pokusił się o własną próbę odczytywania zagadek  labiryntów Knossos i dziejów dawnych mieszkańcach tajemniczego pałacu:  „To, co najbardziej uderzające w cywilizacji minojskiej (…) to brak cech pompatycznej wielkości, majestatu, posępnej potęgi, które emanują z pomników Egiptu czy Asyrii – piramid, groźnego Sfinksa, kamiennych tablic, na których zapisana jest zemsta króla królów.  Wydaje się, że królowie Krety rządzili łagodnie i odchodzili do swoich bogów niepostrzeżenie, z rzadkim u władców taktem i dyskrecją.„

Podczas zwiedzania ruin Knossos poeta przeżywał  jednak liczne rozterki. Miał bowiem zamiar „ kochać, uwielbiać, padać na kolana i bić czołem przed wielkością”, gdy tymczasem został „pozbawiony” tych wszystkich „rozkoszy”:

Obcując z dziełami przeszłości, chcemy mieć pewność, że są autentyczne, że nikt ich nie poprawiał, nikt nie wtrącił się, żeby je upiększyć, udoskonalić, uczynić bardziej zrozumiałymi. (…), poszukiwałem zawsze materialnych śladów, aby nawiązać porozumienie i przymierze. Dlatego nieodmiennie wzruszały mnie koleiny na rzymskich drogach, starte przez pielgrzymów stopnie katedry, znak muratora na kamieniu.

„Poprawiaczem” dzieła okazał się być  odkrywca ruin w Knossos, angielski archeolog Arthur Evans, który w latach 1899-1905 odrestaurował niektóre fragmenty dawnej budowli, ale uczynił to w kontrowersyjny sposób, według własnej wyobraźni. Tymczasem specjaliści od archeologii zalecają w podobnych okolicznościach umiar – należałoby tylko zabezpieczyć ocalałe mury, a nie poddawać ich rekonstrukcji i to w dodatku  z wykorzystaniem współczesnych materiałów budowlanych.

Zbigniew Herbert „z biciem serca” wchodził do muzeum, aby nacieszyć oczy freskami odkrytymi w pałacu Knossos, opiewanymi przez znawców jako „arcydzieła malarstwa starożytnego.”: I co? Nic. Bez wzruszenia i bez sympatii patrzyłem tępo na Delfiny w błękitnej farbce morza i na Księcia wśród lilii. Przypisywałem to zrazu niedyspozycji własnej, bądź co bądź żegluga rozklekotanym Tezeuszem zmęczyła mnie, odurzony byłem upałem południa i głodny, ale nie na tyle głodny, żeby dostąpić wniebowstąpienia.”

 

Po lewej: zrekonstruowany fresk przedstawiający mężczyzn niosących tzw. rytony – starożytne naczynia w kształcie rogu służące do picia wina przy uroczystych okazjach. Po prawej: oryginalny ryton w kształcie głowy bawołu  – zdjęcie Marcina Kleina

 

Poeta wcielił się natychmiast w rolę detektywa, zaczął freski „ obwąchiwać jak suchą kość”  i zauważył  „że na ich powierzchni znajdują się popękane zgrubienia o nieokreślonym kolorze; stanowiły one zaledwie niewielką część powierzchni fresku i były, jak się później dowiedziałem, jedynymi fragmentami oryginałów. Z Księcia wśród lilii albo z Króla-kapłana zachował się kawałek łydki, torsu, ramienia i pióropusza. Wszystko inne było rekonstrukcją, domysłem, fantazją. To tak, jakby ktoś pomiędzy odnalezione ułomki starożytnego poematu wpisał słowa własne.” Oglądane przez Herberta  freski wydawały mu się  więc być „ śmiertelnie rannymi”, poeta nie chciał podziwiać ich pastelowych kolorów, dostrzegał tylko ”kolor skrzepłej krwi”.

 

O rekonstrukcji powyższego tego fresku Herbert napisał: „Fresk zwany Tauromachią (bardzo uszkodzony) miał być koronnym dowodem tego, że na Krecie w okresie minojskim odbywały się bezkrwawe igrzyska, (…) znakomity archeolog mało znał się na bykach, gdyż według zgodnej opinii toreadorów, a więc specjalistów, taka sztuka nie może się nikomu udać. Ciało byka na fresku wydłużone jest w pędzie, zwielokrotnione przez szybkość w sposób nienaturalny, ale zgodny z tendencją sztuki kreteńskiej, opętanej ruchem.

 

Drugim po Knossos miejscem fascynacji Zbigniewa Herberta podczas podróży po Grecji był  Akropol w Atenach:” Nie ma na świecie budowli, która tak trwale okupowała moją wyobraźnię”. Ale poeta pojechał tam znowuż ze strachem, czy… konfrontacja zniszczy to, co przez wiele lat budowały cierpliwe domysły”. Herbert bał się, że „święte wzgórze i ocalałe na nim resztki świątyń” nie przemówią do niego i mogą okazać się „jedną z wielu, a nie jedyną czy przynajmniej wyjątkową ruiną, pośród wielu rozsianych po świecie ruin”.

Tym razem rzeczywistość oszczędziła poecie rozczarowań i rozterek. Akropol okazał się zgodny z wcześniejszymi wyobrażeniami. Herbert wręcz drobiazgowo i z pasją opisał wydarzenia historyczne związane z odbudową twierdzy po wojnach perskich w czasach Peryklesa. „W istocie jednak Akropol jest „pracą zbiorową” – rzecz wydaje się nam dzisiaj niepojęta – setek małych warsztatów rzemieślniczych. Każda część budowli wykonywana była w pracowniach u stóp świętego wzgórza, a potem wędrowała na Akropol na grzbiecie mula”. Poetę interesowały nawet takie szczegóły, jak liczba dni pracy nad jedną kolumną (od 50 do ponad 100) czy wysokość stawek za pracę, jakie otrzymywali rzemieślnicy w czasach Peryklesa. Nic dziwnego, skoro poeta  odbył tuż po wojnie także studia ekonomiczne.

Poeta odkrywa także „nocny” Akropol, „zapalony na niebie”: Siadywałem na Wzgórzu Muz, tuż koło pomnika Filopapposa. Z dołu, z ubogiej dzielnicy Plaka, dochodził gwar banalny i codzienny. Białe domy jarzyły się wapnem w ciemności. W powietrzu unosiła się woń baraniny, oliwy i czosnku. (…) Światło wydobywało z nocy fragmenty świętego wzgórza. Rzucany z reflektorów czerwony blask imitował pożary. Akropol był dla mnie wtedy rzeźbą; nie zespołem architektury, ale właśnie rzeźbą. Zrujnowana kolumnada południowa Partenonu, ścięte nisko pnie kolumn wywoływały skurcz serca. Kamienie walczyły z nacierającą pustką.”

W tym miejscu przypomniała mi się moja podróż do Aten, gdy po całym dniu „flanowania” wśród ruin i potężnych kolumn Akropolu, zasiedliśmy wieczorem do kolacji w jednej z licznych knajpek Plaki. Towarzyszył nam oczywiście  cudowny widok na oświetlone fragmenty wzgórza, a temperaturę doznania podnosiła lampka wina o nazwie Santorini. Niestety, zabrakło już siły wyobraźni, aby dostrzec walkę kamieni „z nacierającą pustką”.

W swoich esejach Herbert dzieli się z czytelnikami radością płynącą z przeżywania rzeczy pięknych. Należy „…zapomnieć o sobie, wysilić całą swoją wrażliwość i zdolność rozumienia, aby Akropol, katedry, Mona Liza powtórzyły się we mnie, na miarę oczywiście mego ograniczonego umysłu i serca. I żebym to, co z nich pojąłem, potrafił przekazać innym.”

 

Fot. Marcin Klein

 

Herbert potrafił to czynić, jak mało który polski literat. Nawet wówczas, gdy w jednym z najważniejszych greckich esejów podejmuje próbę opisania krajobrazu greckiego i paradoksalnie na końcu przyznaje się, iż poniósł porażkę. Przed wyjazdem do Grecji spodziewał się, że będzie oglądał „ przedłużenie krajobrazu włoskiego. Ale już rankiem, kiedy na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze wyspy, urwisty brzeg Peloponezu i wreszcie Zatoka Koryncka, zrozumiałem, że dane mi będzie poznać coś, czego nie zdołam porównać z niczym. Jest to krajobraz wymykający się opisowi przez samą swoją naturę. Niepodobna znaleźć miejsca, które byłoby choćby w przybliżeniu sumą, syntezą doznań wzrokowych podróżnika, niepodobna wykroić z tego splątania błękitu, gór, wody, powietrza i światła żadnego widoku i powiedzieć – to jest Grecja.(…) Nie potrafię nawet dla siebie wytłumaczyć tego związku, jaki istnieje między krajobrazem Grecji a jej sztuką i wierzeniami. Tylko mocna intuicja mówi, że grecka świątynia, rzeźba i mit wyrastają organicznie z ziemi, morza i gór. Pokusa opisywania i porażki opisywactwa. Nie udało mi się nawet wyrazić kształtu i koloru oliwki. A przecież znam dokładnie przynajmniej jedną tuż koło muru ogradzającego pałac Minosa w Knossos.

Zbigniew Herbert złożył maszynopis „Labiryntu nad morzem” w wydawnictwie Czytelnik jeszcze w roku 1973, ale niestety nie doczekał się publikacji książki za swojego życia. Ówczesna cenzura nie dopuściła do tego. W ponurych czasach komunizmu za możliwość wyjazdu za granicę trzeba było czasem płacić wysoką cenę. Podczas załatwiania upragnionego paszportu  Herbertowi podtykano  do podpisu różne dziwne papiery oraz zadawano wiele pytań,  za co był posądzany potem o zdradę i współpracę z mrocznymi służbami. On sam tłumaczył się potem, że starał się po swojemu te służby wyprowadzać w pole i że nikogo nie zdradził ani nie skrzywdził. „Jakoś to wytrzymałem, a kiedy zorientowałem się, że zaczyna się Kafka, zwiałem”(…) Grałem głupca ale bez przyjemności” – tak pisał w listach do przyjaciół o swoich rozmowach z „łapsami”.

Być może wstrzymanie publikacji było właśnie zemstą za to, że „łapsom” nie udało się Herberta – sygnatariusza wielu listów protestacyjnych przeciw cenzurze i  propagandzie – zwerbować do współpracy. Bo inna hipoteza, że cenzurze mogły nie spodobać się liczne odniesienia poety do Grecji jako kolebki demokracji, wydawałyby się zbyt karkołomna.

 

 

Zbigniew Herbert o ruinach pałacu w Knossos: Nowoczesny materiał budowlany, kolumny pomalowane brunatną, ciemnoczerwoną farbą, z czarnymi bazami i kapitelami, płoszą obecność dawnych mieszkańców.” Przyciągają natomiast  licznych współczesnych turystów, dla których podkolorowane kolumny stały się obowiązkowym tłem do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.