Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

Przegonić Drakulę z Siedmiogrodu! Notatki z Rumunii

Drakulę wykreśliliśmy całkowicie z agendy naszej podróży po Siedmiogrodzie. Legenda o słynnym wampirze – nadymana jak balon przez rumuńską propagandę turystyczną, w dodatku naciągana wbrew faktom z historii, nie będzie nas w ogóle zajmować. Zostawiamy ją nienasyconym miłośnikom horrorów. Ten region ma coś cenniejszego do zaoferowania niż fantazje drugorzędnego pisarza angielskiego z XIX wieku, który nawet nigdy nie zaglądał tutaj, chociaż w Siedmiogrodzie umieścił akcję swojej powieści.

Zwiedzamy, więc z pozoru mało atrakcyjne warownie, cytadele, baszty, gotyckie kościoły i inne miejsca, od których duchy i wampiry trzymają się zazwyczaj z daleka. Oglądamy budowle wznoszone przez pracowitych i mało przydatnych autorom powieści sensacyjnych – rzemieślników i chłopów, których „przodkowie przybyli tutaj osiemset lat temu na wozach zaprzężonych w woły. Zbudowali miasta, wsie i warowne kościoły na wzgórzach. Zakładali szpitale i domy starców… Sami wybierali swoich księży i sędziów. Odpowiadali tylko przed królem i byli zwolnieni z podatków. Musieli jedynie dostarczać pięciuset konnych do węgierskiej armii królewskiej. Przynieśli w umysłach obrazy swoich domów i świątyń pozostawionych gdzieś nad Renem, by odtworzyć je tutaj w tych samych kształtach i proporcjach.” W taki literacki sposób Andrzej Stasiuk opisał średniowieczny exodus Sasów na ziemie Siedmiogrodu w słynnym zbiorze pt. „Jadąc do Babadag.”

 

 

Ten król poznał się na Krzyżakach

Niemieckich kolonistów z pogranicza dzisiejszej Francji, Belgii i Niemiec zaprosił w połowie XII wieku na wschodnie niezamieszkałe rubieże ówczesnego królestwa węgierskiego król Gejza II ( 1141-62) i zapisał się przez to trwale w historii rozsądkiem i dalekowzrocznością. W przeciwieństwie do naszych władców, którzy w podobnym celu sprowadzili zakon Krzyżaków na tereny Warmii i Mazury, narażając potem Polskę na trwające setki lat pasmo nieszczęść. Owszem, tenże węgierski władca także sprowadził Krzyżaków. Ale już po kilku latach odkrył ich militarne i agresywne zamiary skrywane pod maską żarliwości religijnej i w roku 1225 przepędził zakonników ze swojego państwa.

Sprowadzenie Sasów na tereny Siedmiogrodu okazało się dla tych ziem zbawienne.  Koloniści nie epatowali przesadną religijnością, interesowało ich przede wszystkim zagospodarowywanie zasiedlanych ziem. I na tym polu dawali upust energii, kontynuując tradycyjne rzemiosło, którego tajniki przywieźli ze swoich krajów oraz zajmując się hodowlą oraz uprawą ziemi. Nie marzyli wcale – inaczej niż Krzyżacy – o budowaniu własnej państwowości, wystarczała im forma samorządu, na co kolejni władcy Siedmiogrodu skrzętnie wyrażali zgodę. No i wręcz po mistrzowsku wypełniali swoje główne zadanie – misję obrony skolonizowanych ziem przed atakami najeźdźców ze Wschodu i Południa, głównie Tatarów i Turków.

Naszą wędrówkę po Siedmiogrodzie rozpoczęliśmy od starego miasta w Sighisoarze. To bezcenny rumuński klejnot w saskim dziedzictwie, wspaniałe świadectwo tego, co potrafili Sasi.

 

 

Warownia tętniąca życiem

Zamieszkaliśmy w starej historycznej kamienicy, zbudowanej tuż pod pierścieniem murów obronnych. Jej niemieckojęzyczna nazwa wyraźnie sugerowała saskie pochodzenie. Pytam się właścicielki, czy to jest może własność odziedziczona po przodkach. Nie, to nieruchomość kupiona przez naszą rodzinę. Próbowaliśmy się coś dowiedzieć na temat dawnych właścicieli w miejskim archiwum, ale nic więcej nie poza saskim nazwiskiem i przybliżoną datą wybudowania domu w XV wieku nie znaleźliśmy.  

Jej ojciec kamienicę nabył kilka lat temu i pieczołowicie ją odbudował zgodnie z wytycznymi architekta, przerabiając wysoki strych na dodatkowe pomieszczenia dla turystów. Świeżo odrestaurowane pomieszczenia – urządzone z gustem w rustykalnym stylu – pachniały jeszcze farbami i impregnowanym drewnem.

Mimo zmęczenia całodzienną jazdą autem udajemy się na pierwszy spacer po średniowiecznej cytadeli. Chcemy poczuć klimat tego pięknego miejsca majestatycznie wyglądającego już z oddali – zielonego wzgórza i miasta otoczonego wielkim murem z licznymi basztami. Od Bramy Zegarowej, pod którą znajduje się główne wejście do tzw. Górnego miasta – dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Tuż za średniowiecznymi murami tętni nadal spokojne życie. Z głównego placu przed kościołem ( Bazyliką klasztorną) wchodzimy w kwartał uliczek pełne kolorowych kamieniczek.

 

 

Starówka jest niewielka, liczy w sumie kilkanaście uliczek oraz kilkadziesiąt starych w większości już odnowionych kamieniczek. Przy wielu domach położonych bliżej wzgórza zachowały się nawet ogrody i ogródki. Ta kameralna atmosfera wewnątrz średniowiecznych murów z miejsca nas urzekła.

Starówka w Sighisoarze słynie z tego, że cała jej zabudowa i układ przestrzenny zachowały się niemal w całości od czasów średniowiecznych (pierwsi koloniści osiedlili się tutaj w XIII wieku). Od samego początku osiedlali się tutaj rzemieślnicy ze swoimi rodzinami i to była ich twierdza przez wiele stuleci. Ale na próżno rozglądaliśmy się za jakimiś szyldami wskazującymi na kontynuowanie tej tradycji. Dzisiaj po dawnych warsztatach saskich nic się nie zachowało poza historycznymi nazwami oraz eksponatami w lokalnym muzeum. Nowi rumuńscy mieszkańcy starówki są nastawieni dzisiaj w coraz większej mierze na obsługę turystów. Wskazują na to wywieszki z nazwami licznych pensjonatów i hotelików a także kilka kawiarni i restauracji, wypełnionych już turystami, mimo iż do sezonu było jeszcze daleko.

Martwimy się, że za kilka lat starówkę w Sighisoarze dotknie to samo, co stało się już w wielu słynnych europejskich starówek, które zamieniły niemal w całości w sypialnie dla turystów. Dlatego cieszymy się na widok spotykanych jeszcze lokalnych mieszkańców, którzy spacerują uliczkami, robią zakupy w kilku sklepach i załatwiają swoje sprawy.

Wracając ze spaceru odkryliśmy, ze nasza kamienica znajduje się w nobliwym towarzystwie. Przylega do domu, w którym spędził dzieciństwo Hermann Julius Oberth (1894-1989), słynny pionier kosmiczny. To najbardziej znany potomek Sasów wywodzący się z Sighisoary i do dzisiaj chluba miasta. Po II wojnie światowej wyemigrował do USA i tworzył tam podwaliny późniejszego NASA.

 

Gdzie jest zamczysko?

Nazajutrz idziemy „zdobyć” wzgórze (380 m n.p.m.), do którego przylega warowne miasto rzemieślników. Gdy pokonujemy pod górę 175 (niegdyś 300) drewnianych schodów przykrytych szczelnym półokrągłym dachem, zastanawiamy się, komu służyły w zamierzchłej przeszłości aż takie luksusy. Okazuje się, że to udogodnienie powstało w XVII wieku z myślą o młodzieży uczęszczającej do szkoły ulokowanej na samym szczycie wzgórza. Aby młodym było nieco „lżej pod górkę”!

Po wyjściu z tunelu mamy przed sobą 2 zabytkowe budynki; jeden starszy z wieżyczką z początku XVII wieku; drugi młodszy w stylu barokowym. Obydwa należą do Gimnazjum Józefa Haltricha ( Liceul Teoretic Joseph Haltrich), którego początki sięgają XVII wieku. To była przez stulecia ważna kuźnica wiedzy teoretycznej i praktycznej dla Sasów, uczęszczało do niej wielu wybitnych twórców, m.in. wspomniany Hermann Julius Oberth.

Ze szkołą sąsiaduje potężny kościół w stylu gotyckim gotyckiego, początkowo katolicki, a po przejściu Sasów na luteranizm – protestancki. To najstarsza budowla Sighisoary, wieńcząca wzgórze, której rozbudowa trwała aż kilka wieków od XIII do XV wieku.

Niejeden turysta z Europy będzie zawiedziony, że szczytu wzgórza nie zdobi żadne okazałe zamczysko, jak to w średniowiecznych warowniach z czasów feudalnych zazwyczaj bywało. Zamiast solidnego zamku mamy tu stojące obok siebie dwie „świątynie”. Jedna – służąca doskonaleniu duchowemu i druga- krzewiąca naukę. Sasi nie mieli nad sobą żadnego kniazia, księcia czy innego feudalnego władcę, któremu trzeba byłoby bić pokłony i dbać o jego bezpieczeństwo. Dlatego cały swój wysiłek mogli skierować na ochronę własnej społeczności. Wznosili, więc solidne mury obronne, wzmacniali je licznymi basztami i bastionami, a w środku zapewniali swoim rodzinom i warsztatom warunki do funkcjonowanie normalnego życia nawet podczas długotrwałych oblężeń.

Za kościołem skręcamy ścieżką przez stary cmentarz, romantycznie położony na zboczu wśród starych drzew. Niestety wśród Sasów nie pojawił się artysta na miarę Stana Patrasa, twórcy słynnego „wesołego cmentarza” w Sapancie w Górach Maramuresz. Nagrobki są tu, więc tradycyjne, kamienne i szare, a napisy wymieniają, co najwyżej profesje i specjalizacje zmarłych.

 

Po lewej stronie – Baszta Krawców a po prawej stronie Baszta Szewców

 

Mijamy Basztę Powroźników, która podobno, jako jedyna z 9 ocalałych baszt, jest zamieszkała. Lokator wykonuje zawód grabarza, a więc ma blisko do pracy. Spacer w dół zbocza – wzdłuż muru z kolejnymi basztami (Rzeźników i Kuśnierzy) to okazja do podziwiania nowszych dzielnic miasta położonych poza murami, nad rzeką Tarnava. Nazwy baszt nie są przypadkowe. To cechy rzemieślnicze dźwigały na sobie odpowiedzialność nie tylko za budowę, obronę, ale i utrzymywanie obiektów, co świadczyło o doskonałej organizacji i zarzadzaniu fortyfikacją. Zastanawiam się, według jakich kryteriów przydzielano cechom pod opiekę poszczególne odcinki murów. Nie mogły to być żadne racjonalne kryteria, zapewne rozstrzygały o tym losy, analogicznie jak Sasi rozlosowywali przydziały ziemi dla poszczególnych osadników. Dlatego dużego pecha musieli mieć krawcy, którym los wyznaczył obronę masywnej wieży wjazdowej do miasta (drugi obok Wieży Zegarowej wjazd do cytadeli). Wieża Krawców posiada 3 nadbudowane w murze ganki. To przez znajdujące się tam otwory i szczeliny – mistrzowie igły broniący miasto – mogli wyrzucać pociski i wylewać wrzątek na napastników.

Sighisoara cieszyła się sławą zamożnego miasta i nic dziwnego, że miasto było w ciągu wieków wielokrotnie celem grabieżczych najazdów, niestety również udanych. Swoje najtrudniejsze chwile przeżywało w XVII wieku – w czasie najazdów i grabieży głównie tureckich. Ale po każdej klęsce, pożarze czy epidemii miasto zdołało się odbudowywać – znowu dzięki pracowitości i zapobiegliwości lokalnych rzemieślników i kupców. Na pewno i z tego powodu możemy do dziś podziwiać średniowieczne miasto-warownię niemal w nienaruszonej strukturze z czasów średniowiecza i cieszyć się dawną atmosferą mieszkańców cytadeli.

 

Wieża Zegarowa, w jej bramie nowożeńcy robią sobie często pamiątkowe zdjęcie

 

Czarnowłosa dziewczyna, czyli feteasca neagra

Zauroczeni średniowieczną atmosferą pięknego miasteczka, pragniemy napić się przy kolacji dobrego lokalnego wina. Pilnie rozglądamy się za profesjonalnymi sklepami z winem, aby zrobić jakieś podstawowe rozpoznanie lokalnych szczepów winnych. Bo przyznajemy się szczerze, nasza wiedzo o rumuńskich winach była szczątkowa.

Wina rumuńskie w Polsce są niemal nieznane oraz trudno dostępne. Trochę to dziwne, bo kraj ten należy do czołówki europejskiej (piąte miejsce w Europie) a tradycje uprawy winorośli sięgają czasów rzymskich.

Pamiętaliśmy dobrze z czasów młodzieńczych nasz wypad do Eforii Nord nad Morze Czarne, gdzie zafundowaliśmy sobie wycieczkę na degustacje win do regionu Murfatlar. Serwowano nam wtedy wyłącznie białe wina. Wypróbowaliśmy chyba z 10 gatunków i musiało nieźle nam szumieć potem w głowach. Cały autokar wracał z wycieczki ze śpiewem na ustach, my także uradowani zdzieraliśmy nasze gardła. To było dotychczas nasza jedyna przygoda z rumuńskimi winami i w dodatku jedna z pierwszych z winem w ogóle.

Na przedwieczorny spacer wybieramy się do bardziej współczesnej części miasta poniżej murów warowni, gdzie jest dużo barów, kawiarni i sklepów. W końcu trafiliśmy na jedyny – jak się potem okazało – w mieście profesjonalny sklep winiarski, gdzie miły sprzedawca podarował nam mapkę z kilkudziesięcioma regionami winnymi w Rumunii oraz zrobił nam krótki wykład na temat win rumuńskich. Z pewnym rozczarowaniem przyjęliśmy wiadomość, że w Siedmiogrodzie nie ma warunków do wytwarzania dobrego czerwone wina, słynie on tylko z dobrych białych trunków.

Aby osłodzić nasze rozczarowanie, miły właściciel sklepu poczęstował nas kieliszkiem czerwonego wina, które od razu podziałało na zmysły. Feteasca neagra jest jego zdaniem najlepszym, autochtonicznym szczepem rumuńskim, który najlepiej udaje się, ale nie w Siedmiogrodzie, ale na południowych stokach Karpat wzdłuż Dunaju. Również w regionie Murfatlar, gdzie niegdyś próbowaliśmy białych win. Zakupiliśmy na próbę rekomendowaną butelkę. Ciemnorubinowy kolor i wyważony zestaw smaków – taki, jaki zawsze preferują nasze kubki smakowe, okazały się wspaniałym dodatkiem do naszej rumuńskiej kolacji. Następnego dnia postanowiliśmy już zakupić cały karton butelek z feteasca neagra, aby mieć prezenty dla naszych przyjaciół. Właściciel sklepu przygotował nam ciekawy zestaw butelek tego wina – pochodzącego z kilku regionów, Przy okazji dowiedzieliśmy, ze nazwa szczepu jest bardzo poetycka – znaczy „czarna dziewczyna”.

 

 

Energia czerpana ze starych dębów

Znajduje się zaledwie 6-7 km od miasta. Z mapy wynikało, że większości trasy musielibyśmy przejść ulicami mało atrakcyjnego przedmieścia, dlatego wybraliśmy dojazd autem. Dominika jeszcze w Polsce przypominała nam, aby tam koniecznie wybrać się i zobaczyć „pole” zwycięskiej bitwy, jaką stoczyła jej Fundacja oraz rumuńscy ekolodzy i lokalni patrioci. Minęliśmy gęsty olchowy las i stanęliśmy jak wryci na skraju olbrzymiej łąki usianej setkami potężnych starych dębów. A więc to o ten piękny zakątek przyrody toczyła się ponad 20 lat temu jakże zażarta batalia!

 

Na początku bieżącego wieku w głowach urzędników rumuńskiego Ministerstwa Turystyki zrodził się zaiste koszmarny pomysł. W celu zwiększenia atrakcyjności turystycznej Siedmiogrodu właśnie w pobliżu Sighisoary na terenie prastarej „łąki z dębami” zaplanowano zbudować gigantyczny park rozrywki na modłę Disneylandu. Rumuńscy miłośnicy przyrody natychmiast zareagowali. Z pomocą międzynarodowej Fundacji Partnerstwo dla Środowiska podjęto szeroką akcję sprzeciwu wobec „Drakulalandu” i udało się powstrzymać wtedy realizację barbarzyńskiego projektu. Uratowano w ten sposób największe i najlepiej zachowane pastwisko w Europie Środkowo-Wschodniej pokryte dębami szypułkowymi i bezszypułkowymi, założone przez saskich rolników. Rezerwat Platoul Breite zajmuje obszar 74 hektarów, na których żyje ponad prastarych 500 drzew, głównie dębów w wieku od 200 do 800 lat. Te najstarsze przetrwały jakże burzliwe dzieje Transylwanii – liczne wojny, pożary a nawet trzęsienia ziemi. Potężna łąka z dębowym lasem powstała w przybliżeniu w tym samym czasie, gdy budowano twierdzę w Sighisoarze w XII wieku. I przeżyła nawet dyktaturę Ceausescu, który Platoul Breite zamierzał zmeliorować.

Pomysł pastwiska z dębami nawet dzisiaj wydaje się być innowacyjnym ekologicznym rozwiązaniem. Dęby sadzono w sporych odstępach od siebie – tak, aby pomiędzy nimi mogły paść się swobodnie bydło i owce. Zwierzęta miały dostęp nie tylko do soczystej trawy, ale także do żołędzi gromadzących się pod drzewami. Drzewa zapewniały też zwierzętom cień w czasie upałów. Jakże przepyszne musiały być produkty mleczne i mięso z tak ekologicznej hodowli! Podobne pastwiska oglądaliśmy niedawno na południu w Hiszpanii, w górach Aracena, gdzie świnki są również karmione żołędziami i przebywają na naturalnych pastwiskach, na których rosną dębowe drzewa.

Spędziliśmy w tym pięknym miejscu parę godzin, ciesząc się długim spacerem po pastwisku, relaksując się w majowym słońcu. Obejmowaliśmy także niektóre drzewa, aby zaczerpnąć od nich magiczną moc. Obwód najgrubszego dębu to około 7 m, musi obejmować go przynajmniej 4 osoby na raz.

 

Niezwykły park został uratowany, ale niestety nadal i dzisiaj nie widać tutaj ręki dobrego gospodarza. Brakuje specjalnie oznakowanych parkingów dla zmotoryzowanych turystów, Widzimy wiele aut parkowanych na dziko. Nieliczni miejscowi turyści organizują sobie pikniki pod dowolnie wybranymi drzewami, ponieważ nikt nie wyznaczył im specjalnych miejsc do tego przeznaczonych. Podczas spaceru odkrywamy tablicę z informacją, iż pieszy szlak przecinający park stanowi fragment najsłynniejszego szlaku w Rumunii, czyli Via Transilvanica. Liczy on aż 1400 km długości i przechodzi przez najciekawsze zakątki tej pięknej historycznej krainy.

 

Twierdza nigdy niezdobyta

Po drodze do Sibiu zatrzymujemy się w Biertanie, aby podziwiać kolejną perłę Siedmiogrodu, wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tym razem chcemy zobaczyć chłopską twierdzę, zbudowaną przez Sasów, która nigdy nie została zdobyta ani spalona podczas wrogich najazdów.

 

 

Warownia jest podobna do cytadeli w Sighisoarze – tyle tylko, że w pomniejszonej wielokrotnie skali, dostosowanej do potrzeb saskich rolników z okolicznych wsi. Mamy tu, więc i sylwetę potężnego kościoła protestanckiego górującego na wzgórzu, są też liczne baszty i bastiony wbudowane w pasmo wysokich murów obronnych. Mury liczyły na niektórych odcinkach aż 12 metrów wysokości.

Podobne twierdze chłopskie ( jest ich w Siedmiogrodzie około 150) są prawdziwym fenomenem w krajobrazie Siedmiogrodu, nigdzie niespotkanym w Europie. Sascy chłopi – podobnie jak rzemieślnicy w miastach – sami budowali w celach obronnych trudno dostępne fortyfikacje. Na co dzień mieszkali w swoich gospodarstwach a w razie ataku wroga chronili się za murami razem z całymi rodzinami.

Wchodzimy do środka długim korytarzem po drewnianych schodach z ponad 70 stopniami. Jest bliźniaczo podobny do korytarza już oglądanego w Sighisoarze. Wnętrze kościoła jest surowe – poza tryptykiem z rzeźbami tworzącym ołtarz oraz organami nie mu prawie żadnych innych insygniów religijnych. Przewodniczka zwróciła moją uwagę na drzwi prowadzące do zakrystii pochodzące z XVI wieku, które zostały przez saskiego rzemieślnika wyposażone w niezwykły zamek. Po przekręceniu klucza uruchamiany jest przemyślny system 24 rygli, który bronił dostępu do pomieszczenia. Zakrystia pełniła funkcję skarbca, gdzie przechowywano najcenniejsze religijne precjoza.

 

 

Wewnątrz murów obronnych – składających się aż z 3 pierścieni oraz 8 baszt znajdowały się różne pomieszczenia, w których sascy chłopi gromadzili zapasy na wypadek dłuższego oblężenia, trwającego czasem wiele miesięcy. Był, więc tam i spichlerz na zboże oraz magazyn do przechowywania mięsa (jedna z baszt nosi nazwę Speckturm, co można przetłumaczyć, jako Wieżę Słoniny). Warownia posiadała nawet własne ujęcie wody ze studni. Gdy wróg zbliżał się do wioski, saskie rodziny miały do dyspozycji skromne pomieszczenia zbudowane po wewnętrznej stronie murów. A z myślą o dzieciach kontynuujących naukę szkolną przewidziano odpowiednie izby klasowe.

Czy można się, zatem dziwić temu, że Biertan nie został nigdy zdobyty przez najeźdźców?

 

 

Nasze średniowieczne zamki to dzisiaj w większości rozlatujące się już resztki murów albo wręcz stosy kamieni. Tymczasem saskie warownie mimo tylu zawieruch wojennych zachowały się do dzisiaj w stanie niemal kompletnym i nie wymagały wielkich nakładów na ich utrzymywanie w tak dobrym stanie. Zdumiewa do dzisiaj, jakość i solidność budowli wznoszonych przez Sasów. To byli prawdziwi fachowcy od budownictwa.

Pytam się lokalnego przewodnika, ilu ludzi pochodzenia saskiego żyje jeszcze w Biertanie i okolicach. Ocenia, że może, z 10%, ale są to głównie potomkowie powiązani rodzinnie z Rumunami. Większość tutejszych chłopów wyemigrowała po II wojnie światowej do Niemiec – pod wpływem represji stosowanych przez reżim Ceausescu.

Takie smutne świadectwo tego exodusu rumuńskich Sasów oglądaliśmy po drodze do Biertanu. W wielu miejscowościach stoją opuszczone przez nich, już zaniedbane domy i gospodarstwa. Niektóre zajmują Romowie, nienawykli do osiadłego trybu życia i dbałości o stacjonarne siedliska.

Tuż przed wejściem do warowni kościelnej ustawiło się parę kramów z pamiątkami, licząc na nieliczne jeszcze przyjeżdżające tu autokary z turystami. Większość sprzedawanych produktów niestety nie dorównywała finezji i urodzie dawnych średniowiecznych saskich wyrobów. Był tylko jeden reprezentant tradycyjnego rzemiosła – wyrabiający różnego rodzaju naczynia domowe z drewna, jakieś łyżki i misy drewniane. Ale współczesny mistrz już nie męczył się, szedł na skróty, jego idealnie oszlifowane wazy i misy zdradzały użycie licznych elektronarzędzi. Wyglądało na to, że nie był to potomek dawnych saskich mistrzów.

 

Sybin przypomina Kraków

Sighisoara zapadła zbyt mocno w naszych sercach, aby zachować obiektywność sądów podczas dalszej wędrówki po Siedmiogrodzie. Sybin jest również atrakcyjnym miejscem do zwiedzania, ale nie wywołuje już w nas tyle emocji, jak Sighisoara. Przede wszystkim jest dla nas zbyt dużym miastem (około 150 tys. ludności) i trochę przypomina nasz Kraków. Lepiej czujemy się w kameralnych klimatach mniejszych miasteczek.

Zamieszkaliśmy w jednej z wąskich uliczek tuż przy samym dużym rynku (Piata Mare). Dzięki temu mogliśmy przez parę dni naszego pobytu zżyć się dobrze z tutejszą starówką i poznać jej burzliwe dzieje.

Nasza uliczka, przy której zamieszkaliśmy, jednym końcem wychodzi na fragment murów obronnych, jakie niegdyś opasały miasto. Tu w Sybinie podobnie jak w Sighisoarze, cechy rzemieślnicze budowały fortyfikacje i były potem odpowiedzialne za ich obronę. Mury i baszty pochodzą z XV wieku – zbudowano je w celu wzmocnienia obrony miasta przed atakami wojsk tureckich. Pierwotnie istniały 3 pierścienie wałów obronnych aż z 39 wieżami. To było wówczas najlepiej ufortyfikowane miasto nie tylko w Siedmiogrodzie, ale w całym królestwie węgierskim Niestety, nie miało takiego szczęścia jak Sighisoara i do dziś zachowała się tylko jego niewielka część z paroma basztami (Arkenbuźników, Garncarzy, Stolarzy i tzw. Grubą Basztą). W miejscu dawnych murów powstał pas zieleni przypominający nam krakowskie Planty.

 

 

Z drugiego końca naszej uliczki przez łukowatą bramę wchodzimy wprost na duży rynek (Piata Mare). Ten plac jest trochę mniejszy od naszego krakowskiego, ale sprawia wrażenie bardziej przestronnego – chyba z powodu mniejszej ilości kramów. Niestety, przy tym głównym placu nie stoi najważniejszy w Sybinie kościół ewangelicki. Jest natomiast skromniejszy barokowy kościół katolicki Jezuitów zbudowany w XVIII wieku za czasów monarchii habsburskiej. Nie jest zbyt duży, ale wyróżnia się ładną sylwetką.

 

 

Widok wieży ratuszowej na drugim końcu placu od razu nasunął pomysł, aby przyjrzeć się sybińskiej starówce z góry. Mieszczące się w tej wieży muzeum miejskie okazało się zbyt mało interesujące i nawet kiczowate, aby poświęcać mu więcej czasu. Dlatego od razu weszliśmy po skrzypiących schodach na górną platformę widokową. Stare miasto wygląda stąd bardzo efektownie i barwnie – widać, że większość zabytków została już starannie odnowiona. Uliczki z szeregami ciasno zabudowanych kamieniczek nie układają się tutaj tak regularnie jak na krakowskiej starówce, niektóre są owalne lub rozchodzą się pod różnymi kątami. Stąd najlepiej widzimy, jak nad starówką sabińską góruje charakterystyczna wieża najstarszego w Sybinie kościoła (z XII wieku), niegdyś romańskiego, a po licznych przebudowach w stylu gotyckim. Wieża liczy aż 74 m.

Niestety, nie możemy się już uwolnić od skojarzeń z Krakowem. W panoramie Sybina na drugim planie widać pokomunistyczną zabudowę w postaci mało ciekawych osiedli mieszkaniowych (to zmora wszystkich starych miast w Europie środkowo-Wschodniej). Na szczęście widok słynnych fagaroskich Karpat, do których z Sibiu jest zaledwie 20-30 km, pozwala uniknąć dalszych rozczarowań. My w Krakowie nie mamy niestety tak pięknej panoramy na Tatry.

 

Rumuńskie smaki

Spacerujemy po starówce, rozglądając się po drodze za jakąś ciekawą restauracje. Spotykamy jednak knajpki zajmujące się głównie kopiowaniem zachodnioeuropejskich dań, najpewniej z myślą o turystach zachodnich. Wszędzie wielojęzyczne menu oraz słone ceny.

Oczekiwaliśmy, że znajdziemy w Rumunii więcej okazji do smakowania tamtejszych specjałów, zwłaszcza w Sybinie, ale nasze podniebienia rozczarowały się. Być może nasze oczekiwania były zbyt duże.

W końcu zmęczeni poszukiwaniem usiedliśmy w restauracji, która reklamowała się, jako wyspecjalizowana w tradycyjnych potrawach rumuńskich. Dominowały dania z kurczaków oraz kotlety wołowe, z jakimś słabo przyprawionym sosem. Czyżby tradycyjna rumuńska kuchnia niewiele się różniła od naszej, gdzie także dominują mięsa? Podobnie jest też uboga pod względem używanych przypraw. Nie mieliśmy szczęścia do szeroko reklamowanych zup rumuńskich, czyli ciorby, też chyba z powodu braku intensywnych przypraw, nie mogły nam smakować nam nadzwyczajnie. A może po prostu mieliśmy pecha podczas naszego pobytu albo zbyt mało włożyliśmy wysiłku w poszukiwanie rumuńskich smaków.

Prawdę mówiąc, jedyne nasze miłe zaskoczenia kulinarne mieliśmy po drodze przez Siedmiogród. W małych lokalnych restauracjach bywaliśmy zaskakiwani znakomitymi potrawami z lokalnych serów owczych. Smakował nam np. bardzo panierowany kaszkawał. Nawet mieliśmy pewnego razu szczęście do ciorby o ciekawym smaku. Sery kupowane w wielkomiejskich sklepach reklamowane, jako lokalne nigdy już tak nie smakowały. Oj, narazimy się pewnie wszystkim smakoszom zakochanym w rumuńskiej kuchni, pisząc powyższe uwagi. Trudno, nasze podniebienia zbyt mocno są już przyzwyczajone do potraw z bogactwem przypraw i ryb.

 

 

Miasto skazane na zagładę

Jeszcze przed wyjazdem do Rumunii sporo czytaliśmy o tragicznych wydarzeniach w czasie upadku reżimu „geniusza Karpat” Ceausescu. Ale podczas naszych wędrówek po starówce Sybina na próżno rozglądaliśmy za jakimś obeliskiem czy tablicą upamiętniającą krwawe protesty z grudnia 1989. Przewodniki milczą na ten temat. Dopiero w Internecie natrafiliśmy na małą wzmiankę oraz zdjęcie…Niewielkiej i trudnej do zauważenia, bo wbudowanej w nawierzchnię granitową, płyty ku czci ofiar z grudnia 1989 roku. Być może przechodziliśmy koło niej nieświadomie wiele razy.

Gdy przez Rumunię przetoczyła się fala krwawych protestów przeciwko komunistycznemu reżimowi, tu w Sibiu lokalnym sekretarzem partyjnym był syn Ceausescu – Nicu, notoryczny pijak i łajdak, prymitywny playboy. Biada dziewczynie, która wpadłaby mu w oko, natychmiast bywała zatrzymywana przez przyboczną gwardię i gwałcona przez kacyka niemal na miejscu. Nic dziwnego, że Nicu stał się w Sybinie postacią jeszcze bardziej znienawidzoną niż jego ojciec. Gdy w grudniu 1989 roku podobnie jak w innych miastach na centralnym placu miasta zebrał się tłum protestujących, Nicu w obawie o swoje życie – zapewne w uzgodnieniu z ojcem – rozkazał swoim agentom i wojsku strzelać do zebranych na Piata Mare i w okolicy. Zginęło wówczas prawie 100 osób, a dwukrotnie więcej zostało rannych. Dziwne, że śmierć aż tylu osób upamiętnia tylko ta skromna tablica. Nic podobnego nie mogłoby mieć miejsca w Polsce. Wydaje się, że Rumunii nadal mają problemy w rozliczeniu się z komunistyczną przeszłością.

Gdyby nie upadek reżimu Ceausescu, stare miasto w Sybinie zostałoby zrównane z ziemią, tak jak niestety udało się to reżimowi uczynić z zabytkami Bukaresztu. Podobny plan zniszczenia zabytkowego starego miasta w Sybinie był już przygotowany na papierze.

Choć dyktator mianował w Sybinie swojego syna, jako namiestnika, miasto od dawna nie cieszyło się jakimiś szczególnymi względami Ceausescu. Reżim nie dbał o jego rozwój, stare kamienice niszczały, miejska infrastruktura, jak np. wodociągi miejskie pochodziły aż z roku 1910.

Reżim komunistyczny prowadził tzw. politykę unifikacji narodowej, a w jej ramach szczególnie represjonował mniejszości narodowe (Węgrów, Sasów oraz Żydów), dzięki którym Sybin przez kilka wieków był centrum kwitnącej, wieloetnicznej kultury. Reżim zwalczał wszelkie obce elementy, represjonował zwłaszcza Sasów, pozbawiając ich własności, likwidując resztki autonomii i samorządności oraz zmuszając do emigracji z kraju. Wielokulturowa spuścizna Sybina była solą w oku dla Ceausescu.

 

 

W Sybinie stał się cud

Podziwiając dzisiaj pięknie odnowione stare miasto Sybina sądziliśmy, że oglądamy rezultat wsparcia finansowego Rumunii już po wstąpieniu tego kraju do UE. Tymczasem większość prac renowacyjnych ukończono wcześniej – już roku 2007, kiedy to Rumunia została dopiero przyjęta do UE.

Nad Sybinem czuwała chyba opatrzność i …duchy saskich założycieli tego miasta. Jeszcze do roku 2000 Klaus Iohannis – potomek dawnych kolonistów z Sybina – był skromnym nauczycielem fizyki. Podczas wieców wyborczych obiecał obywatelom, że przywróci miastu świetność, jaką cieszyło się przez kilka stuleci. Zdobył szybko dużą popularność, i aż 3-krotnie był wybierany na fotel burmistrza – w latach 2000-2014. Do prac renowacyjnych na starówce udało mu się zjednać do współpracy doświadczone zagraniczne firmy oraz najlepszych rumuńskich fachowców. To głównie dzięki nim możemy dzisiaj cieszyć się urokami średniowiecznego Sybina. Nie było to odświętne malowanie fasad, ale gruntowna renowacja po zaniedbaniach sięgających dziesiątek lat. Po kilkunastu latach rządów nowemu włodarzowi Sybina udało się wyzwolić w mieście nową ekonomiczną energię. Zachodnia część Sybina, tzw. dzielnica zardzewiałych fabryk – ongiś jeden z najbardziej trujących w Transylwanii kompleksów agrarno-przemysłowych – zamieniła się w nowoczesne centra usługowo-techniczne. Zainwestowały tam banki, firmy softwarowe i inne z sektora usług. Szybko spadało bezrobocie, rosły błyskawicznie przychody miasta, które pod nadzorem saskiego fachowca były mądrze inwestowane w infrastrukturę. Nowy burmistrz zachowywał się jak prawdziwy biznesmen, a nie urzędnik w zarękawkach. Wspierał także infrastrukturę turystyczną, nastąpiła modernizacja lokalnego lotniska oraz rozbudowa bazy hotelowej. Nie było, więc przypadkiem, że Sybin (razem z Luxemburgiem) już w roku 2007 został wybrany na europejską Stolicę Kultury.

 

Prezydent Rumunii na głównym placu w Sybinie podczas spotkania z niewielką już społecznością Sasów, jaka żyje dziś w tym mieście. Źródło: Siebenbürgische Zeitung (2017)

 

Większość polityków rumuńskich tamtejsza opinia publiczna kojarzyła z brakiem efektywności i przekupnością. Tymczasem Klaus Johannis wyróżniał się na ich tle zaradnością i sprawczością. W żyłach potomka Sasów płynęła krew samorządności, podtrzymywanej i rozwijanej przez kilkaset lat. Hasło wyborcze Johannisa okazało się chwytliwe: Mniej gadać, więcej robić. Popularność burmistrza Sybina rosła w całym kraju i nic dziwnego, że zaczął on mieć wkrótce coraz większe ambicje. Wystartował w ogólnokrajowych wyborach prezydenckich i je od razu wygrał. Rumunom zmęczonym wieloletnimi aferami korupcyjnymi nie przeszkadzało już to, że Johannis był z pochodzenia Sasem. Uwierzyli, ze w ich kraju porządek może zrobić tylko osoba spoza dotychczasowego układu politycznego, a także być może z racji swojego germańskiego pochodzenia okaże się pragmatyczna. I jak dotąd Rumuni nie muszą się wstydzić za swojego prezydenta.

 

Nasze pamiątkowe zdjęcie z Sighisoary

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.