Zapiski z podrózy dalekich i bliskich

W krainie wirtuozów drewna. Notatki z Maramuresz (Rumunia)

Tę podróż do Rumunii odkładaliśmy już parokrotnie. Tym razem, gdy tylko zakończyły się rygory związane z pandemią, niemal natychmiast – jak uwolnione z klatek ptaki – wyruszyliśmy w drogę, by wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza, przełamać pandemiczny marazm gdzieś w pięknym miejscu, w otoczeniu majowej aury. Wsiedliśmy do auta i popędziliśmy w kierunku Rumunii, zatrzymując się dopiero w górach Maramuresz. Poczuliśmy od razu jakąś wyjątkową sympatię do tego kraju. Przydrożny krajobraz nieomal od razu ożywił się i stał się wielobarwny.

 

Wiosenny oddech Karpat

Pojawiły się jakieś przydrożne stragany z owocami i lokalnymi produktami, bary, restauracje i stoiska z  pamiątkami. Dziwiły stare domy z drewna, uderzał rozmach nowo budowanych rezydencji, a czasem i pałaców w stylu romskim. W takiej swojskiej  scenerii nie irytują już tak bardzo łaty i dziury na lokalnych rumuńskich drogach, a nawet i zaprzęgi konne.

Poczuliśmy wreszcie ożywczy oddech gór. Wjechaliśmy do krainy Maramuresz, początku rumuńskich Karpat, które stąd ciągną się potężnym łukiem przez całą Rumunię  i które zajmują niemal połowę terytorium tego kraju.

 

„Przestrzenią pasterską” nazwał górską Rumunię poeta i filozof Lucian Blaga (1895–1961). Ten falisty krajobraz gór i dolin – będący krainą pół osiadłych pasterzy odcisnął chyba najmocniej swoje piętno na historii Rumunii, jej  gospodarce i kulturze.

 

W Sapancie zastała nas pustka, niemal nie było żadnych turystów. Czyżby to na nas spadł zaszczyt inauguracji sezonu w rumuńskiej turystyce tuż po oficjalnym zakończeniu pandemii? Nasz gospodarz Danut miał do wynajęcia kilka pokoi w swoim rodzinnym pensjonacie, ale wszystkie od miesięcy stały puste. My staliśmy się dla niego zwiastunem, że wreszcie coś drgnęło. Pandemia – podobnie jak w wielu innych regionach turystycznych – przyniosła także i tutaj z sobą widmo bankructwa. A niemal cała wioska utrzymuje się z turystyki, zapoczątkowanej kilka dekad temu po odkryciu przez świat słynnego „wesołego cmentarza” (Cimitirul Vesel).

Nasz pensjonat znajdował się tuż pod bramą nekropolii. Barwne drewniane rzeźby – krzyże przyciągały wzrok tak bardzo, ze po rozłożeniu rzeczy w pokoju wybraliśmy się na spacer po pustawych o tej porze alejkach. I wtedy przeżyliśmy szok, nie spodziewaliśmy się nigdy, że znajdziemy się w tak niezwykłym miejscu. W promieniach zachodzącego słońca cały cmentarz mienił się pastelowymi kolorami. Setki drewnianych, misternie rzeźbionych  krzyży wręcz atakowały zielenią, czerwienia, żółcią no i dominującym błękitem. W niczym nie przypominało to naszych szarych i smutnych nekropolii.

 

 

Na każdym krzyżu – zamiast suchych dat urodzenia i śmierci – widniały barwne ryciny a pod nimi wierszowane epitafia nawiązujące do życia zmarłych. Czy można jeszcze coś piękniejszego wymyślić, aby uczcić pamięć o zmarłych? Tych kilkaset drewnianych rzeźb tworzyło jako całość niezwykłe dzieło sztuki – barwną  księgę  z życia rumuńskiej  wsi Sapanta. I jest to dzieło wykreowane w całości przez jednego człowieka – Stana Patrasa, skromnego mieszkańca wioski, a potem kontynuowane przez jego następców.

 

Fenomen prostego artysty

 

Autoportrety artysty  – w roku 1935 lat, gdy wyrzeźbił swój pierwszy krzyż nagrobkowy oraz własny wizerunek umieszczony na jego grobie.

 

Wszystko zaczęło się gdzieś około 1935 roku, gdy Stan Patras (1908-1977) chłopski samouk,  fascynujący się od młodych lat rzeźbieniem w drewnie, zaczął pisywać wiersze oraz „publikować” je za pomocą dłuta na drewnianych nagrobkach cmentarza przy starej cerkwi. Swoje dzieło rozwijał i doskonalił potem w ciągu następnych 2 dekad. Kolorowy cmentarz stopniowo  rozrastał się, rosła też jego sława, najpierw lokalna, a potem międzynarodowa, gdy w latach 50-ych „odkrył” go jeden z francuskich podróżników. Od 20 paru lat „wesoły cmentarz” figuruje już na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO.

Gdy minie pierwsze zauroczenie barwami nekropolii i bogactwem jego rzeźbionych krzyży, oglądający chciałby wiedzieć, co jest na nich napisane. Niestety, wiersze są tylko w języku rumuńskim. Szkoda, że nikt dotąd nie wpadł na pomysł przetłumaczenia treści epitafiów. Mój gospodarz Danut przyszedł z pomocą i udostępnił mi polską wersję lokalnej broszurki z licznymi cytatami z nagrobków. Wierszyki Patrasa są oczywiście pisane w stylu poezji naiwnej, nie zawsze rymowane i poprawne pod względem gramatycznym, układane najczęściej w pierwszej osobie w imieniu zmarłego. Ale nazwa „Wesoły cmentarz” wydaje się w sporej mierze przesadzona, nie oddaje rzeczywistego zamysłu twórcy. To prawda, że niektóre epitafia są zaprawione ironią, a nawet dawką wiejskiego humoru ( np. Tu leży moja teściowa, gdyby pożyła rok dłużej, leżałbym tu i ja ), ale przez większość wersów przewija się melancholia i gorzka refleksja nad życiem. Na jednym z nagrobków artysta wyrył zmarłemu następujące słowa: Tyle ziemi mi dali, dwa metry kwadratowe; tak samo wielki był mój majątek, kiedy byłem na świecie.

Stan Patras nawiązywał często w swoich wierszach do talentów i pasji zmarłych: „Lubiłam być karczmarzem i podawać wino z umiarem smutnemu człowiekowi;” „Budowałem domy i szopy, ale lubiłem usta kochanki „;…poświęcałem wiele owiec, aby przygotować dobre mięso. … dawałem wam najtłustsze mięso, abyście mogli się nim nacieszyć.”

Artysta nie pisał zwyczajowych laurek i nie  idealizował zmarłych. Dlatego wiele nagrobków mówi o nałogu alkoholowym zmarłych, a ci zza grobu zdają się przestrzegać: „Kto pije dużo wódki, podzieli mój los.” Na jednym z nagrobków zmarły gaduła przyznaje się do lenistwa: Z kim się spotykałem, bardzo dużo rozmawiałem, ale najdłużej odpoczywałem”.

Z kolei wiejski muzykant wyznaje: … na klarnecie grałem i nie gardziłem palinką, ale żywot mej żony był krótki, gdy ludziom wesoło śpiewałem, sam w kącie popłakiwałem

Z epitafiów Patrasa wyłania się  fascynujący obraz wsi i życia jej mieszkańców w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Losy ludzkie bywają pogmatwane, często smutne, ale i zawierają radosne wydarzenia. Zmarli na ogół odchodzą pogodzeni ze swoim losem, przyjmują śmierć jako coś naturalnego, chyba że ktoś zmarł w zbyt młodym wieku:.” Niedobra śmierci; zbyt młodą i niedojrzałą zabrałaś  mnie ze świata i do ziemi mnie wsadziłaś.”

 

 

Wersy są ryte najczęściej na niebieskim podkładzie, który to kolor stał się z czasem sławny jako błękit z Sapanty. Tymczasem w czasach Patrasa niebieska farba olejna była podobno jedynym dostępnym kolorem w lokalnym sklepie. Przez 40 lat twórczej pracy artysta wyrzeźbił kilkaset kolorowych nagrobków, tyle samo refleksyjnych wierszy wyszło więc spod jego dłuta.

Dziadek naszego gospodarza Danuta znał się dobrze z Patrasem, nieraz pijali wspólnie palinkę. Wspomina go jako prostego, bezpośredniego człowieka, który ukończył zaledwie 4 klasy szkoły podstawowej, ale nigdy nie wywyższał się.

Gdy Patrasem zainteresowały się rumuńskie gazety, wtedy w Sapancie pojawiał się sam Ceausescu, złożył 3 krótkie wizyty w domu artysty. Podobno dogadywali się obydwaj bardzo szybko – „geniusz Karpat” też  skończył zaledwie 4 klasy szkolne. Można się domyślać, iż  były to raczej kurtuazyjne dialogi a nie żadne dyskursy na temat sztuki. W muzeum widać do dzisiaj ślady odwiedzin partyjnego kacyka – czarno-białe zdjęcia oraz płaskorzeźby.

Znawcy kultury ludowej w Rumunii od dawna dyskutują nad tym, skąd w Maramuresz pojawiła się taka oryginalna tradycja czczenia zmarłych. Niektórzy dopatrują się wpływów dackich z czasów starożytnych, inni z kolei uważają takie podejście za mitologię. Chyba najbliżej prawdy są ci, którzy plasują sztukę Stana Patrasa w kręgu tradycji kultury pasterskiej, jaka wykształciła się w dolinie Maramuresz w ciągu wieków. Wędrowni pasterze żyli w bardzo mocnym związku z przyrodą i górami, a to pozwalało im zachować dystans w stosunku do śmierci i nieuchronności losu.

 

 

Dylematy następcy

Dom najsłynniejszego artysty ludowego Maramureszu jest niepozorny, chociaż łatwo go rozpoznać po licznych artystycznych zdobieniach, pokrywających drewnianą elewację. Wewnątrz znajduje się niewielkie muzeum z pamiątkami i wybranymi dziełami Mistrza. Tutaj widać, jakim genialnym i wszechstronnym twórcą był za życia. Te kolorowe nagrobki to oczywiście główna część jego dorobku, ale wewnątrz domu Patrasa można podziwiać także jego rzeźby, meble (kredens i łózko), kapy, dywany i obrazy malowane na szkle. Jego talenty były rozliczne, znajdowały ujście w wielu dziedzinach artystycznych.

 

Dom Stana Patrasa – dziś mieszczący muzeum i  pracownię jego kontynuatorów

 

Patras miał dwie córki, które niestety nie odziedziczyły po ojcu jego talentów artystycznych. Dlatego szczęśliwie się stało, że odstąpiły cały dom łącznie z pracownią jednemu ze zdolnych uczniów Patrasa – Dumitru Pop Tincu , który zdecydował się  kontynuować dzieło mistrza. Zastaję go właśnie w warsztacie pochylonego nad kolejnym dębowym nagrobkiem – odsłania tajniki sztuki swojemu zięciowi, najpewniej kolejnemu kontynuatorowi tradycji nagrobkowej Sapanty. Na ścianach pracowni  wiszą dziesiątki prymitywnych, ręcznych narzędzi do obróbki drewna – głównie wierteł i dłut – aż trudno uwierzyć, że to właśnie spod nich wyszło tych kilkaset kolorowych nagrobków. Praca nad krzyżami jest bardzo skomplikowana i wyczerpująca fizycznie. Obeliski wykonuje się z drewna dębowego, które jest wcześniej suszone przez kilka lat. Praca nad jednym krzyżem trwa nawet parę tygodni.

Dumitru mieszka z żoną i córką w sąsiednim domu, jego córka nie zajmuje się co prawda rzeźbiarstwem, ale szczęśliwie wyszła za pasjonata rzeźbiarstwa w drewnie. Rozmawiam z Dumitru podczas przerwy w pracy: Tak, mamy mnóstwo pracy, bo płyną bez przerwy zamówienia na kolejne krzyże od lokalnych rodzin. Kto zamawia? Nie tylko starsi, ale i najmłodsze generacje też chcą kontynuować tę piękną tradycję. Zwolennicy tradycyjnych betonowych nagrobków mogą chować swoich bliskich na drugim cmentarzu za wioską.

 

Dumitru Popa Tincu zastaję go właśnie w warsztacie pochylonego nad kolejnym dębowym nagrobkiem – odsłania tajniki sztuki swojemu zięciowi, najpewniej kolejnemu kontynuatorowi tradycji nagrobkowej Sapanty.

 

Pytam się córki Dumitru, czy rzeźbienie nagrobków pozwala na utrzymanie dla całej rodziny: Tak, wystarczy. Zdarzają się też zamówienia z zagranicy ale są to sporadyczne przypadki. Rodzina Dumitru nie zajmuje się sprzedażą żadnych pamiątkowych rzeźb, nie prowadzi sklepu ze swoimi rzeźbami czy marketingu swoich wyrobów. Mówi: Ojciec czuje się prawdziwym artystą, nie chce przekształcać spuścizny Patrasa w przemysłową manufakturę, najważniejsze jest kontynuowanie tradycji tutaj na miejscu.

Dumitru wykłada w jednej ze szkół artystycznych w Syhut i  miewa swoje wystawy za granicą, m.in. gościł już w Warszawie i w Poznaniu. Pytam córki, czy uczeń mistrza próbuje coś dodawać do rzeźb czy trzyma się głównego kanonu. Generalny kształt krzyżów jest ten sam, również kolorystyka, natomiast ojciec jako artysta rozwija własną sztukę zdobienia, wprowadza nowe elementy i proporcje.

 

 

Dumitru Pop ma jednak pewien problem z napisami na krzyżach. Stan Patras pisywał swoiste epitafia na cześć zmarłych, których doskonale znał za ich życia, w Sapancie żyło w jego czasach o wiele mniej ludzi niż obecnie. Jego następca, który wiele lat spędził poza Sapantą, ma więc o wiele trudniejszą sytuację. Nie jest łatwo przygotować epitafia podsumowujące życie zmarłych, powie w jednym z wywiadów. Rodziny fundujące nagrobek same mają dylematy, jakie wydarzenia z życia zmarłego upamiętnić na nagrobku. Dumitru musi więc często sam zasięgać języka wśród sąsiadów i pozostałych członków rodziny, aby uzgodnić ostateczną treść epitafium.

 

Nowe nadchodzi, ale i minione trwa w najlepsze

Drugi cmentarz leży z tyłu wioski – jest nieco zarośnięty zielskiem, ale  tylko w połowie wypełniony kolorowymi  nagrobkami z dębowego drewna. Rodziny niektórych zmarłych nie chciały czekać w kolejce na wolne miejsce na terenie głównego cmentarza tuż przy cerkwi i pochowały ich także w pięknym, sielskim otoczeniu.

Droga na ten drugi cmentarz wiedzie przez środek wsi. Rozglądamy się z ciekawością po mijanych domostwach. W nieco chaotycznej sieci wiejskich uliczek widać wyraźnie architektoniczne kontrasty. Nowe domy, niestety stawiane często w złym nowobogackim guście, wypierają coraz rzadsze drewniane i na wpół opuszczone chaty z długimi podcieniami. Niektórzy właściciele piętrowych domów wstydzą się chyba tych swoich betonowych pustaków i próbują na swój sposób pokrywać je drewnianą boazerią z  ludowymi wzorami.

 

W Sapancie spotkaliśmy zaledwie kilka chat, które mimo widocznych śladów zaniedbania, kryją nadal w sobie urodę dawnych karpackich wsi.

 

Majowe słonko mocno już przygrzewa. Na przyzbach niektórych starszych domów, czasem na niebieskich ławeczkach ale i na całkiem współczesnych krzesłach, wygrzewają swoje kości seniorzy rodów. Wbrew pozorom nie wyglądają na ludzi znudzonych życiem, z ciekawością obserwują przechodzących, zagadują znajomych.

Na płotach niektórych domów właściciele zawieszają kolorowe wełniane pledy, dywaniki i makatki  – tu  prowadzi się sprzedaż pamiątek dla turystów. To także najczęściej wyraźny znak, że w domu zamieszkuje rodzina z tkackimi tradycjami. Tkactwo obok obróbki drewna było przez stulecia jednym z dominujących zawodów w Maramuresz.

 

Wielopokoleniowa rodzina Donata, w pensjonacie którego mieszkaliśmy, nadal starannie pielęgnuje swoje dawne tradycje tkackie. Seniorka rodu podczas pracy w warsztacie.

 

Wieczorem kolejna, tym razem pożegnalna wizyta na kolorowym cmentarzu. W strzelistym kościele prawosławnym usytuowanym pośrodku nekropolii biją dzwony, wzywając na wieczorną modlitwę. Wchodzimy do wewnątrz, ale w środku widzimy zaledwie jedną straszą osobę. Pop wpadł na pomysł, aby zrekompensować sobie ten widoczny spadek frekwencji wśród wiernych i za pomocą głośnych megafonów transmituje wieczorną modlitwę na całą okolicę, teraz słychać ją niemal w każdym domu.

 

 

Zaglądamy do jednej z otwartych jeszcze restauracji. Zamawiamy kolejny raz  lokalne smażone placki tzw. placinta, przygotowywane z ciasta drożdżowo-naleśnikowego z różnym nadzieniem w środku. My polubiliśmy najbardziej  placintę z owczym serem, smakuje wyjątkowo z lokalnym piwem Ciuc. Nie jesteśmy wielkimi smakoszami piwa, ale to akurat najbardziej przypadło nam do gustu podczas konsumpcji serowych placków.

Niestety, nasz wieczorny spacer musimy skrócić. Na końcu wioski zaczęły dawać się we znaki przykre zapachy z kanałów ściekowych. Dopiero teraz zauważyliśmy je – niemal takie same jak kilka lat temu widywaliśmy w odległych indonezyjskich miastach. Danut tłumaczył nam, że lokalne władze już od dawna myślą o zbudowaniu we wsi kanalizacji z prawdziwego zdarzenia, ale niestety plany pozostają nadal na papierze. Andrzej Stasiuk w eseju o Rumunii w zbiorze pt. Fado (2006) napisał: „Rumunia to baśń. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość dzieją się tam równocześnie, a rozpad przechadza się pod rękę ze wzrostem. Nowe owszem nadchodzi, ale minione również trwa w najlepsze.” Podobne odczucia będą nam towarzyszyć jeszcze wiele razy podczas naszej wyprawy po tym pięknym kraju.

 

Jak feniks z popiołów  

Cisa, nad którą leży Sapanta jest nadzwyczaj wąska, ale płynie jak to w górach wartkim nurtem. Idziemy utwardzoną drogą  w kierunku drewnianej cerkwi, której szpica już z daleka ponad drzewami wznosi się dumnie ku niebu. Wejście na teren klasztoru prowadzi przez wysoką bramę, pełną tradycyjnych ornamentów i rzeźbień, w typowym maramureskim stylu. Przed nami jeszcze kilkadziesiąt metrów spaceru szeroką  aleją  wśród pięknych wiekowych drzew, zanim wyłoni się duża  polana z nową cerkwią oraz  zabudowaniami klasztornymi Sapanta Peri.

 

 

Cerkiew posadowiono na dosyć wysokim mocnym fundamencie z kamienia  – na wzór bizantyjski, podobno dlatego, aby przypominały dawne katakumby, w jakich chronili się pierwsi chrześcijanie. Stanęliśmy przed wejściem do świątyni, patrzymy w górę na strzelistą szpicę drewnianej wieży liczącej aż 87 m i reklamowanej jest jako najwyższy drewniany obiekt sakralny na świecie. Podziwiamy z bliska szczegóły budowli z potężnych bali dębowych, układanych jak w dawnych czasach na zrąb. Co za dokładność wykonania i jaka harmonia proporcji!

Do środka nie można było wejść, bo nadal trwają tam jeszcze jakieś prace wykończeniowe. Niemniej udaje się otrzymać zgodę  na zrobienie paru zdjęć we wnętrzu. Teraz możemy zachwycić się poziomem estetycznym sztuki w drewnie. Ileż tu misternych zdobień! Zwłaszcza łączenia belek są pełne ozdób i ornamentów. Niektóre filary mają formę stylizowanych postaci chłopów, a potężne schody zostały wyrzeźbione niemal w całości z pojedynczej kłody dębu. Tu najlepiej widać, że niemal każda belka wyszła nie spod ręki zwykłego rzemieślnika, ale była uformowana ręką artysty.

 

 

Projekt klasztoru Sapanta Peri zrodził się z inicjatywy lokalnego proboszcza parafii, ojca Grigore Lutaia, który zrealizował swoje wielkie marzenie – odtworzył stary klasztor – wielowiekowy symbol rumuńskiej duchowości. Oryginał został zniszczony w XVIII wieku przez władców Austro-Węgier po antyhabsburskiej rewolcie pod przywództwem Franciszka Rakoczego II. Księży i biskupów wypędzono, monastyr skonfiskowano. Świątynia był przez kilka wieków duchowym centrum północnej Rumunii, tu kształcono księży na potrzeby całego regionu, kopiowano księgi religijne, a ortodoksyjni biskupi mieli swoją siedzibę. I teraz w XXI wieku ten dawny klasztor odrodził się niczym Feniks z popiołów zaledwie parę km od pierwotnej lokalizacji (Peri znajduje się dzisiaj w Ukrainie po drugiej stronie Cisy).

 

Sapanta Peri – letni ołtarz, który wyszedł spod ręki  Ioana Stiopei

 

Inicjatorom projektu  marzyło się od razu o wybudowanie kościoła drewnianego w stylu maramureskim. Podczas wyboru wykonawcy od razu pomyślano o znanym już w regionie, doświadczonym cieśli z Barsany –  Ioanie Stiopei, nazywanym Bugą, który miał doborową ekipę fachowców od budowania w drewnie. W dodatku tylko on obiecał zbudować tak wysoki obiekt, nikt inny w Maramuresz nie odważyłby się na to. Natomiast cały kompleks klasztorny zaprojektował architekt Dorel Cordos z Syhutu, który w tamtym czasie już kończył  budowę podobnego projektu w Barsanie, również we współpracy z zespołem Bugi.

Budowa trwająca aż 5 lat (1997-2003) nastręczyła wiele przeszkód. Pop – inicjator budowy mówił w jednym z wywiadów dla lokalnej prasy,  że odbył aż 117 podróży do Bukaresztu, aby zapukać do dziesiątków drzwi i uzyskać w końcu niezbędne zezwolenia i pieczątki. Potem pojawiły się różne problemy techniczne. Np. samo wznoszenie tak  masywnych ścian na wysokość 10-12 metrów wykonanych z grubych, ciężkich  bali dębowych było nie lada wyzwaniem. Nie mówiąc już o posadowieniu na końcu wieży 7-metrowego metalowego krzyża ważącego niemal pół tony. Udało się to zrobić dzięki ściągnięciu na plac budowy z drugiego końca Rumunii najwyższego wówczas w tym kraju dźwigu.

Projekt wzbudził też wiele kontrowersji wśród lokalnych ekologów. Na ich zarzut że budowa zakłóciła równowagę przyrodniczą w Parku Dendrologicznym, inicjator przedsięwzięcia – lokalny ksiądz  odpowiedział, że parkowi i tak groziło, iż stanie się lokalnym wysypiskiem śmieci. Klasztor tylko uświetnił to piękne miejsce. Teraz Park nabrał blasku, zyskał sławę i przyciąga turystów.

 

Artyści drewna

Wszyscy byli pełni podziwu jak prosty chłopski rzemieślnik z Barsany może podejmować się budowania tak skomplikowanych konstrukcji z drewna. Mniejsze obiekty potrafił wznosić  nawet bez planów architekta, po prostu „z marszu”.

Buga jest już dziś starszym człowiekiem, liczy prawie 80 lat. W swoim życiu postawił tak wiele drewnianych domów, ze powstałoby z nich spore miasto. Większość zbudował  za pomocą prostych narzędzi – piły i  struga. Jego życiorys bliźniaczo przypomina dzieje Stana Patrasa. Pochodził z  biednej wieloosobowej rodziny i musiał już jako kilkunastoletni chłopak zarabiać na życie po odbyciu krótkiej praktyki u jednego z lokalnych cieśli. Początkowo pracował na budowach zwykłych domów, Pierwszy klasztor wybudował na początku lat 90-tych w Viseu de Sus w dolinie Scrabiei, gdzie wykazał się tak niezwykłymi umiejętnościami, że odtąd zaczął otrzymywać zamówienia na odbudowę lub budowę kolejnych obiektów sakralnych. Chociaż wkład architekta Dorela Cordosa w projekt Sapanta Peri był decydujący, to jednak wszyscy uznają, ze Buga odcisnął na budowli istotny ślad swojego talentu i mistrzostwa ciesielskiego, wdrożył tam wiele oryginalnych technicznych rozwiązań nie spotykanych na innych budowach.

 

Wnętrze muzeum na terenie zespołu klasztornego w Barsanie  –  zaprojektowane i wybudowane przez Dorela Cordosa i  lokalnego mistrza ciesielskiego –  Ioana Stiopei

 

Dorel Cordos nie pochodzi z Maramuresz, przeniósł się z Bukaresztu do Syhotu dopiero w roku 1992 i to  był jak mówi w jednym z wywiadów przełomowy moment w jego życiu zawodowym. Wśród starych drewnianych domów I kościołów i drewnianych wiosek – w historycznej krainie nazywanej cywilizacją drewna – odkrył prawdziwe powołanie. Stał się dzisiaj twórczym kontynuatorem tradycji Maramuresz. Jeden z poetów rumuńskich zachwyca się tym,  Cordos potrafi tchnąć nowe życie w tradycje budowlane regionu. Potrafi połączyć projektowane dzieło z danym miejscem w taki sposób, że końcowy efekt ożywia otoczenie. Jego nazwisko jest związane z kilkoma ważnymi pomnikami tradycyjnej architektury – nie tylko w Barsana I Sapanta Peri ale i takimi projektami jak klasztor w Rohia, katedra Świętej Trójcy w Baia Mare  czy renowacja kościoła w Vadu Izei.

Maramuresz wychowywał i wychowuje nadal dziesiątki równie uzdolnionych mistrzów parających się sztuką drewna. Stan Patras czy Dimitru Pop nie są więc jakimiś nadzwyczajnymi wyjątkami w regionie.

 

Kompleks klasztorny w Barsanie – zaprojektowany przez Dorela Cordosa i wykonany przez ekipę Bugi – Ioana Stiopei , powstał w połowie lat 90-ych  i stał się jedną z największych atrakcji doliny Izy.

Fot.Dominika Zaręba

 

Spustoszenie większe niż po tatarskim najeździe

Stare drewniane kościoły w Maramuresz mają to szczęście – przetrwają (aż 8 z nich, najcenniejszych znajduje się na liście Dziedzictwa Kulturowego UNESCO), a nowe buduje się z poszanowaniem tradycji. Inaczej jednak dzieje się z drewnianą zabudową wsi, która jeszcze 20-30 lat temu była wizytówką regionu. W krajobrazie dominowały tradycyjne domy ze stromymi dachami pokrytymi gontem i długimi werandami pełnymi zdobień. To dzięki nim  Maramuresz uchodził za ostatni żywy skansen architektury drewnianej w Europie.

 

Najstarsze drewniane chaty są ratowane przed zagładą przez lokalne skanseny. Odwiedziliśmy jeden z nich – Maramureskie Muzeum Wsi w Syhocie, gdzie na obszarze 20 ha można obejrzeć około 40 obiektów.

 

Miejscowi architekci alarmują, że tradycyjna drewniana architektura Maramuresz została w krótkim czasie zdegradowana jak nigdy w 1000-letniej historii. W pewnym sensie boleśniej niż uczyniły to wojska tatarskie w 1717 roku, bo wtedy po pożarach architektura drewniana została w miarę szybko odbudowana w swoim naturalnym miejscu. Dzisiaj niektóre zabytkowe zabudowania są co najwyżej przenoszone do skansenów, a ich miejsce zajmuje masowa pstrokacizna.  Podobne zjawisko destrukcji występuje w wielu miejscach na świecie, także i w Polsce,  ale tu w Maramuresz zachodzi chyba w większym natężeniu niż gdzie indziej.

W porównaniu z Polską Maramuresz może nadal jeszcze uchodzić za ostoję architektury drewnianej, zwłaszcza we wsiach oddalonych od głównych dróg. Ale już przejeżdżając wzdłuż słynnej doliny Izy, mijane wioski nie różniły się zbyt wiele od tego, co widzieliśmy w Sapancie. Domy już murowane z pustaków albo cegły, bezkształtne, bezstylowe – ani tradycyjne ani nowoczesne; czasem otynkowane i pomalowane rażącymi kolorami – różem albo purpurą. Do wysokogórskiej krainy, przez wieki odizolowanej od reszty świata, z początkiem lat 90-ych wtargnęła gwałtownie współczesna cywilizacja razem ze swoimi wszystkimi wadami i zaletami.

 

Maramureskie Muzeum Wsi w Syhocie –  typowa ozdobna brama, jeden z najbardziej charakterystycznych  elementów wiejskiej  architektury drewnianej w Maramureszu

 

Odzyskana wraz z upadkiem reżimu komunistycznego wolność zniosła wcześniejsze bariery. Wielu młodych ludzi wyjechało za chlebem zagranicę. Za zarobione pieniądze wznoszą potem w rodzinnych stronach nowe domy, ale już według obcych wzorców. Stare drewniane chaty kojarzą im się tylko z biedą. Niestety, władze centralne ani lokalne – mimo istniejących restrykcyjnych regulacji – nie potrafiły przeciwstawić się takiej presji i dla łatwiejszego pozyskiwania głosów wyborczych przymykały oko na samowole budowlane niszczące tradycyjny krajobraz kulturowy.

W tej sytuacji lokalni architekci z Rumuńskiej Izby Architektów sami podjęli wyzwanie, tworząc już 10 lat temu Plan Ochrony Tradycji Budowlanej Maramuresz i podpowiadając władzom i obywatelom, jak ratować to, co jeszcze pozostało. Pracownie projektowe, m.in. kierowana przez Laurę Zaharia z Baia Mare, podejmują się rekonstrukcji starych domów z zachowaniem wymogów współczesności. Inwestorzy z branży turystycznej także zaczęli dbać o renowację starych drewnianych obiektów z przeznaczeniem na hotele czy restauracje. Jest więc jakaś nadzieja, że pracy dla takich cieślów- artystów, jak ekipa Bugi z Barsany długo jeszcze nie zabraknie.

 

 

Maramureskie Muzeum Wsi w Syhocie

 

PS.

W kilka miesięcy po naszej wizycie dowiedzieliśmy, że następca Patrasa  Dumitru Pop już  nie żyje. Odszedł w wieku 67 lat . Czy udało mu się przygotować godnego siebie następcę, pokaże najbliższa przyszłość. Wśród mieszkańców utrwalił się już obyczaj czczenia pamięci o najbliższych w sposób wykreowany przez Stana Patrasa oraz jego następcy i na tym także polegał fenomen cmentarza w Sapancie. Oby po śmierci Patrasa i  Dumitra Popa ich artystyczna spuścizna – tych  wyrzeźbionych przez nich paręset kolorowych nagrobków –  nie stała się tylko martwą muzealną atrakcją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.