Ambon był naszym tranzytowym przystankiem w drodze na wyspy Banda. Z pewnym niepokojem wysiadaliśmy z samolotu. Jeszcze kilka lat temu obowiązywał tutaj całkowity zakaz wjazdu dla cudzoziemców. Krwawe rozruchy na Molukach – niejednokrotnie porównywane do wojen religijnych w Bośni czy Libanie – zaczęły się właśnie od wydarzeń na wyspie Ambon. Wkraczaliśmy pełni obaw na terytorium, z którego wylała się fala ludzkiej nienawiści na niewyobrażalną skalę.
Życie codzienne na ulicach współczesnego Ambon
W środku azjatyckiego piekła
Gdy wyszliśmy z hotelu na pierwszy spacer, zaskoczyła nas jednak azjatycka normalność – pełna kontrastów, typowych dla siermiężnego kapitalizmu. Nie widać już było ruin i zgliszcz, jakie szokowały ze zdjęć prasowych, na których centrum Ambon przypominało pobojowisko po „tornado”. Wokół gigantycznego targowiska Mardika z setkami bazarów i stoisk , ulokowanych wzdłuż ulic portowego nabrzeża tętniło życie, panował ruch i zgiełk, jaki trudno sobie wyobrazić. Wąskie ulice były zatkane dziesiątkami skuterów, rowerowych riksz i busików bemos .W powietrzu wisiał smogowy czad, z otwartych kanałów kanalizacyjnych parował smród. Ot, typowe piekło w azjatyckim mieście.
Pierwsze wrażenia niewiele więc różniły się od tych zapamiętanych z muzułmańskiego Ternate czy wielu innych azjatyckich miast. Im dalej jednak oddalaliśmy się od tego ścisłego nadbrzeżnego handlowego centrum, coraz mniej było tego azjatyckiego piekła, a coraz więcej europejskiej współczesności. Pojawiły się nagle szerokie cieniste aleje, a przy nich rezydencje i pałacyki, siedziby licznych urzędów, a także i współczesne zabudowania mieszkalne. Dojrzeliśmy nawet parę wieżowców. Po tym pierwszym rekonesansie wydawało się nam niemożliwe, że zaledwie dekadę temu Ambon mógł być miejscem wzajemnego mordowania się ludzi i bestialstwa tak rzadko spotykanego we współczesnym świecie.
Jeden z nielicznych kościołów katolickich w Ambon – pod wezwaniem Francisa Xaviera
Sirimau tonie w barwnych krotonach
Zapragnęliśmy jak najszybciej wyrwać się ze smrodów zatłoczonego Ambon i uciec gdzieś w spokojniejsze miejsca, bliżej natury. Przez okno naszego hoteliku kusił nas zalesiony szczyt pobliskiej góry Sirimau (ok.950 m n.p.m.). Dwoma wynajętymi ojekami (tutejszymi motorami) podjechaliśmy kilkanaście kilometrów do wioski Soya Atas. Stąd było już blisko na szczyt Sirimau, ale jak się okazało czekała nas jeszcze parę km wspinaczki po śliskich, omszonych schodach kamiennych w tropikalnym lesie.
Widok na zatokę i fragment nowoczesnej części miasta Ambon
Drogę powrotną pokonaliśmy już pieszo, akurat dzień był chłodniejszy. Po drodze chłonęliśmy obrazki z życia mieszkańców. Mijane małe kościółki świadczyły o dominacji chrześcijan w okolicy. Domy były schludne i w większości odnowione. Jakże kontrastowało z kampungami muzułmańskimi na przedmieściach Ambon. Domostwa tonęły dosłownie w zieleni, były otoczone rozległymi ogrodami, w których aż mieniło się od drzew owocowych i roślin przyprawowych. Bananowce, salaki, rambutany, mangostany, duriany. Wioska znana jest głównie z uprawy durianów, które właśnie obficie owocowały na drzewach. Za tymi owocami – po nieudanej próbie konsumpcji podjętej kiedyś na Bali – raczej nie przepadamy. Za to uwielbiamy jeść rambutany.
Uwielbiamy jeść rambutany – akurat trafiliśmy na ich sezon
Najbardziej jednak zaskoczyło nas nigdzie wcześniej nie oglądane w takiej skali bogactwo różnobarwnych krotonów, których ojczyzną jest przecież Azja. Rzadki to przypadek w świecie roślin, że liście są bardziej urodziwe niż ich kwiaty i że zmieniają ubarwienie podobnie jak kameleony. Tak, krotony najpiękniej rozkwitają na wolności, u nas zniewolone w doniczkach marnieją.
Wioski na zboczu góry tonęły w różnobarwnych krotonach
Bohaterski wojownik z maczetą w ręku
Zwiedzając centrum Ambon trudno nie zauważyć potężnego pomnika Pattimury – lokalnego bohatera z czasu oporu przeciw holenderskim kolonizatorom w XIX w. Thomas Matulessy (prawdziwe nazwisko) został skazany na śmierć przez powieszenie. Egzekucja odbyła się w roku 1817 właśnie w tym miejscu, gdzie dzisiaj stoi pomnik. Pattimura znaczy po indonezyjsku „szlachetne serce”. Zabijając kilkunastu wrogów oszczędził on bowiem życie tylko 6-letniemu holenderskiemu chłopcu. Stąd wziął się przydomek, pod którym czci się dzisiaj w całej Indonezji pamięć o dzielnym bojowniku z Moluków. Wylądowaliśmy na lotnisku w Ambon, które nazywa się Pattimura Airport, tutejszy uniwersytet także nosi imię Pattimury, pobliska ulica też jest jego imienia.
Pattimura trzyma w ręku uniesioną do góry maczetę, jego twarz zionie wręcz nienawiścią wobec kolonialnych holenderskich okupantów. Tutejszy artysta nie bawił się wcale w alegorie, postawił na dosłowność i w sposób jednoznaczny wyraził swój stosunek do schedy po Holendrach. Podobno kilka lat temu w tym samym miejscu stał jeszcze bardziej koszmarny pomnik Pattimury (władze dokonały dyskretnej podmiany), choć trudno sobie wyobrazić, iż można byłoby zrobić większą krzywdę bohaterowi Moluków niż tę, jaką obecnie oglądamy.
Może dopiero to nowe pokolenie wyzbędzie się korzeni nienawiści „do sąsiadów”. Dzieci szkolne z wioski Soya Atas.
Kolonialne piętno Ambon
Moluki stały się w ciągu wieków jednym z tych terytoriów, gdzie chrześcijanie zdominowali liczebnie muzułmanów. Najpierw katolicką wiarę wszczepiali tutaj Portugalczycy, a potem swój protestantyzm – Holendrzy. Ci drudzy panowali na Molukach najdłużej, bo od 1605 r. aż do zakończenia II wojny światowej (z krótkimi przerwami). Ambon był właśnie ich centrum administracyjnym. Nastawieni na rabunek tutejszych bogactw, głównie przypraw korzennych, potrzebowali jak najwięcej ludzi do pracy – nie tylko robotników, ale też i urzędników. Kto przechodził z islamu na chrześcijaństwo, stawał się dla nich bardziej zaufany, mógł liczyć na lepiej płatne posady oraz na edukację. Wiele tysięcy mieszkańców Ambon chętnie korzystało z takiej szansy.
Bar wędrowny na kółkach w centrum Ambon
Sytuacja zaczęła się jednak zmieniać po odzyskaniu przez Indonezję niepodległości, gdy zaczęto uprawiać tzw. politykę transmigracji. Na Moluki przybyło paręset tysięcy muzułmanów z różnych przeludnionych części kraju, m.in. z Jawy i Sulawezi. Dzisiaj na południowych Molukach chrześcijanie stanowią już tylko połowę ludności. Oficjalnie polityka transformacji ma wyrównywać różne historyczne dysproporcje , zwłaszcza w regionie Ambon. Przybysze naruszyli jednak dotychczasowy układ interesów. Sami zaczęli domagać się wyrównania szans oraz ułatwionego dostępu do pracy w sektorze publicznym i administracji, jaki mieli dotychczas chrześcijanie.
I tak cywilizacyjna spuścizna po pazernych Holendrach mimo upływu stuleci zaczęła odbijać się czkawką, zwłaszcza w południowych Molukach, zrodziła wzajemną rosnącą nienawiść wśród mieszkańców.
Klątwa pod pomnikiem?
Jakieś fatum ciąży nad pomnikiem Pattimury. Zamiast jednoczyć zwaśnionych chrześcijan i muzułmanów, jak kiedyś przeciw Holendrom, od czasu do czasu prowokuje tylko krwawe konflikty. Co roku 15 maja jest obchodzone uroczyście z udziałem muzułmanów i chrześcijan święto tego bohatera. Tymczasem w roku 1999 delegacje obydwu stron nie zdołały się porozumieć, kto powinien nieść w uroczystym przemarszu pochodnię i natychmiast kłótnia przerodziła się w wielomiesięczne kolejne krwawe rozruchy. Walki stały się tak zacięte, że władze miasta musiały ustanowić granicę między dzielnicami zamieszkałymi przez muzułmanów i chrześcijan. Linia przebiegała właśnie w pobliżu pomnika oraz wzdłuż pobliskiego gmachu rządu . Z niedowierzaniem czytaliśmy archiwalne serwisy BBC z okresu konfliktu, w których dziennikarze z detalami opisywali popełniane tutaj zbrodnie. Ogrom ofiar I skala zniszczenia są trudne do uwierzenia; w latach 1999 – 2002 zginęło na całych Molukach 10 tysięcy ludzi (na wyspie Ambon wg różnych szacunków co najmniej kilkaset ), a prawie pół miliona musiało stąd uciekać na inne wyspy w Indonezji. Dodajmy do tego tysiące spalonych i zdewastowanych budynków.
W okolicy meczetu Al-Fatah w Ambon rozgrywały się jedne z najbardziej krwawych potyczek między chrześcijanami a muzułmanami
Obiekty dało się odbudować, ale czy rozejm już na trwałe zagościł? Nie ma już dzisiaj linii demarkacyjnej w środku Ambon, ale jak się dowiedzieliśmy pod katolickim kościołem od jednego z wiernych, działają nadal osobne szkoły, szpitale i inne placówki publiczne, wydawane są osobne gazety. Muzułmanie i chrześcijanie – ci którzy przeżyli i zdecydowali się pozostać na ojczystej ziemi, nadal mieszkają na ogół w osobnych wioskach lub dzielnicach miast, starając nie wchodzić sobie w drogę. Trudno więc mówić o procesie jakiejś autentycznej integracji. Można zresztą podejrzewać, że rząd Indonezji sprzyjający na ogół muzułmanom nie byłby taką integracją zainteresowany. Co kilka lat wybuchają więc zamieszki, chociaż teraz już na mniejszą skalę. Ostatnie z ofiarami śmiertelnymi zdarzyły się zaledwie 2 lata przed naszym przyjazdem. I także w maju pod pomnikiem Pattimury.
Mało gościnna Saparua
Lonely Planet zachwalał uroki pobliskiej wyspy Saparua wchodzącej w skład Lease Islands. To właśnie na tej wyspie Puttamara wsławił się bohaterskim atakiem na holenderski garnizon w 1817 roku. Najpierw taksówką dojechaliśmy do Tulehu, gdzie znajduje się przystań promowa. Po ponad godzinie byliśmy już w porcie Haria na wyspie Saparua. Statek był pełny – ale my byliśmy jedynymi cudzoziemcami.
Wioska Saparua sprawiała wrażenie bardzo zaniedbanej, a okolice tonęły w śmieciach. Brzeg morza także był zanieczyszczony. O żadnym snorkellingu polecanym przez przewodnik nie można było co marzyć. W wiosce Haria spotkaliśmy po raz pierwszy wiele zniszczonych, zarastających krzewami, dawno opuszczonych domów. To muzułmanie musieli stąd uciekać przed chrześcijanami, choć o wiele częściej było na odwrót.
W wiosce Haria spotkaliśmy po raz pierwszy ślady zniszczeń po zamieszkach
Rozglądaliśmy się za jakimś miejscem noclegowym, ale tutaj nie było żadnej oferty dla turystów. Przekąsiliśmy więc na ulicznym straganie – małe porcje gotowanego ryżu przygotowanego po indonezyjsku. Te pierwsze wrażenia zniechęciły nas do zatrzymania się na drugi dzień i dalszego zwiedzania innych miejsc na wyspie. Ponieważ nie było już tego samego dnia żadnego promu powrotnego na wyspę Ambon, wynajęliśmy prywatną motorówkę , aby wrócić do Tulehu. Pogoda zaczęła się już psuć , morze coraz mocniej falowało, nasza podróż na małej plastikowej łupinie nie należała do przyjemności. Na szczęście płynęliśmy wzdłuż pięknej górzystej wyspy Haruku. Wpatrywaliśmy się z zazdrością w puste dzikie plaże wśród palm kokosowych, do których niestety nie prowadzą żadne drogi, i na które nie sposób dotrzeć.
Płynęliśmy wzdłuż pięknej górzystej wyspy Haruku
Plaża z kulinarną atrakcją
Wsiedliśmy w lokalny autobus i po pół godzinie znaleźliśmy wreszcie czystą plażę kilkanaście km od Ambon – w Natsepa. Woda okazała się tam bajecznie ciepła i przezroczysta, pojawiały się w niej nawet kolorowe rybki. Mimo że to sobota, nie było prawie ludzi poza jakąś wycieczką gimnazjalistów z pobliskiej szkoły. Młodzież hałasowała co niemiara, ale nam to wcale nie przeszkadzało. Może nie była to plaża na miarę naszych azjatyckich marzeń (dosyć wąska i częściowo zacieniona drzewami mangrowca), ale my przecież dopiero co przyjechaliśmy z Polski i byliśmy spragnieni słonecznych morskich kąpieli. Piasek był tu biały a woda turkusowa. To był już dla nas wystarczający luksus. Naprzeciw naszej plaży majaczył znajomy, gęsto zalesiony masyw Sirimau, na którym byliśmy zaledwie parę dni temu.
Naprzeciw naszej plaży majaczył znajomy, gęsto zalesiony masyw Sirimau (950 n.p..m.)
Gdy nacieszyliśmy się już kąpielami, i poczuliśmy głód, podeszliśmy do kamiennego podestu wzdłuż plaży, gdzie pod długim zadaszeniem rozłożyło się kilkanaście stoisk. Oferowały tylko jedną potrawę o nazwie rujak, która uchodzi za lokalną atrakcję kulinarną. Jest to rodzaj sałaty owocowej polanej ostrym sosem z dodatkiem chili i orzeszków ziemnych. Kawałki świeżych sezonowych owoców (m.in. papai, mango czy karamboli) są podawane w pysznym sosie będącym kombinacją owoców tamaryndu, cukru palmowego, papryki chili i orzeszków ziemnych. Te wszystkie składniki sosu były na naszych oczach kruszone i mielone tłuczkiem w moździerzu. Smakowało wybornie i nigdzie potem w Indonezji nie spotkaliśmy już podobnego przysmaku.
Przy tym stoisku na plaży Natsepa kosztowaliśmy lokalny przysmak o nazwie rujak
Kurs na wyspy Banda
Powróciliśmy znowu do naszego piekła w Ambon. Lada dzień mieliśmy załadować się na prom w kierunku wysp Banda – właściwego celu naszej podróży. Dzięki naszej nieudanej wyprawie na wyspę Saparua odkryliśmy przy okazji, że jedna z prywatnych linii żeglugowych akurat podczas naszego pobytu uruchamiała połączenie z portu Tulehu do Banda Neira. Bilety były o wiele droższe niż nasze na prom Pelni, ale za to małe i szybkie promy potrzebowały tylko 4-5 godzin na podróż do wysp Banda. Można spodziewać się teraz, że dotychczas trudno dostępne wyspy Banda będą już odtąd na wyciągnięcie ręki. O ile znowu nie wybuchną kolejne krwawe zamieszki na wyspie Ambon.
Nasz prom na wyspy Banda już czekał na nabrzeżu portu w Ambon.
Dodaj komentarz