Ileż przyjemnych skojarzeń mamy z tą aromatyczną przyprawą! Nostalgia za egzotycznymi podróżami, wspomnienie pysznych placków z jabłkami i cynamonem, jakie robiła babcia. A także lektura szkolna – słynne „Sklepy cynamonowe”, gdzie Bruno Schulz wyczarowuje „aromat tajemnicy” emanujący z wnętrza dawnych składów kolonialnych. Nasza wyprawa na Sri Lankę to także podróż szlakiem zapachów z lat szkolnych. Przeżywam tu na miejscu jeszcze raz aromat cynamonowych sklepów oraz poznaję burzliwe dzieje przyprawy, o której wspomina nawet Biblia.
Pachnący gaj na jeziorze
Na południowym wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, w pasie od Kolombo aż po Matarę, można spotkać najwięcej na Sri Lance farm cynamonowych. Ale ja wybrałem taką, która należy do rdzennych Lankijczyków, a nie do cudzoziemców. Surath, opiekun wynajętego przez nas domku w Habaraduwa, doradził nam wizytę na Wyspie Cynamonowej na jeziorze Koggala. Dostaliśmy się tam wynajętą łodzią motorową, a sama przejażdżka po sporym jeziorze, w którym żyją krokodyle, przydała naszej wycieczce dodatkowych emocji.
Wyspa jest niewielka (zaledwie 3 ha), ale prawie w całości zajęta przez gaj cynamonowy. Farma należy od paru pokoleń do jednej rodziny Ganduwe. W małym domku tuż obok przystani mieszka teraz Samith ze swoją żoną, obydwoje są tylko spokrewnieni z jednym z 6 właścicieli. To na nich spoczywają wszystkie obowiązki związane z farmą, pozyskiwaniem cynamonu, a także z obsługą zaglądających tu od czasu do czasu turystów.
Samith przynosi odcięte maczetą młode 3-letnie pędy cynamonowca, siada na podłodze ganku i przystępuje do pokazu. Za pomocą małego nożyka zdejmuje wierzchnią nierówną część korowiny, pod którą ukazuje się lekko wilgotna warstwa intensywnie pachnącej skórki cynamonowej. Zdjęcie tej warstwy jest najważniejszym etapem procesu. Po odpowiednich nacięciach nożykiem skóra niemal sama odkleja się od patyka i zwija w charakterystyczne dwururki. Po kilku dniach suszenia w cieniu pod dachem ganku ruloniki zamieniają się w jasnobrązowe laski cynamonu. Ot i cała filozofia produkcji cynamonu – bez dodatkowych procesów fermentacyjnych ani jakichkolwiek chemicznych dodatków, jak dzieje się to zapewne na dużych farmach. Nie używa się skomplikowanych narzędzi, potrzebna jest tylko wprawna ręka człowieka. Najprawdopodobniej takie same czynności wykonywali już starożytni „wytwórcy” lasek z dziko rosnącego cynamonu, bo co tu mogło się w tej materii zmienić od stuleci.
Teraz już wiemy, dlaczego lankijski cynamon jest taki aromatyczny i tak wysoko ceniony za granicą za jakość. W większości pochodzi właśnie z takich małych farm rodzinnych. Ale widać gołym okiem już po obejściu, że to żaden kokosowy interes. Niestety, wolny rynek – także i tu na Sri Lance – nie kieruje się sprawiedliwością i uprzywilejowuje duże, uprzemysłowione gospodarstwa. Zostawiliśmy u gospodarza kilka tysięcy rupii za zakupione laski cynamonu, ale to za mało, aby drgnęła rentowność tutejszej plantacji.
Bajki o cynamonowych ptakach
Historia handlu cynamonem jest równie fascynująca jak opowieść o gałce muszkatołowej i goździkach z Wysp Korzennych (tu relacja). Nawet bardziej rozciągnięta w czasie, ponieważ cynamonem handlowali już Fenicjanie i Judejczycy, natomiast starożytni Egipcjanie używali go do mumifikacji. Wzmianki o cynamonie znaleźć można nawet w Piśmie Świętym, którego to zaszczytu nie dostąpiła żadna inna przyprawa.
Przez parę tysiącleci w krajach nad Morzem Śródziemnym wierzono, że cynamon pochodzi od drapieżnych ptaków mieszkających na pustyniach Arabii, które do budowy swoich gniazd wykorzystują cynamonowe patyki przenoszone w dziobach z dalekich nieznanych krain. To, że nieznaną krainą jest pewna wyspa leżąca nieopodal Indii, a cynamonowe patyki przywożą stamtąd nie ptaki, ale dzielni lokalni żeglarze na prymitywnych łodziach, wiedzieli dobrze tylko arabscy kupcy z Omanu. To oni prowadzili już od starożytności ożywiony handel z daleką Azją – kupowali przyprawy korzenne i inne towary, które następnie wyprawiali karawanami przez pustynię do wybrzeży Morza Śródziemnego. Nie mieli do dyspozycji podręczników marketingowych Kotlera, ale już wtedy doskonale wiedzieli, jak podsycać emocje wśród nabywców, jak tworzyć wokół przyprawy aureolę tajemniczości, jak rozpalać popyt na bardzo drogi specyfik o cudownych właściwościach.
Europejczycy przejrzeli te niecne praktyki marketingowe dopiero na początku XVI wieku, gdy na brzegu Cejlonu wylądowali po raz pierwszy portugalscy żeglarze. Na widok cynamonu oferowanego im przez lokalnych kupców dostali białej gorączki. W Europie za cynamon płacono niemal tyle samo co za złoto. Już w pierwszym roku pobytu Portugalczycy wysłali triumfalnie do Lizbony galeon załadowany po brzegi kilkunastoma tonami przyprawy.
Holendrzy, którzy coraz bardziej rozpychali się łokciami po Azji Południowo-Wschodniej, w roku 1640 wyparli z Cejlonu Portugalczyków i przejęli od nich m.in. port Galle na południu wyspy. Mając już dobrą wprawę w ograbianiu tubylców z gałki muszkatołowej na Wyspach Korzennych, zabrali się z impetem do tworzenia nowego monopolu – tym razem w zakresie handlu cynamonem:” Początkowo nałożyli na ludność podatek „cynamonowy”: każdy mieszkaniec, który ukończył lat dwanaście, obowiązany był dostarczać rocznie 28 kilogramów kory cynamonowej. Później podnieśli swe żądania i doprowadzili je do bezsensownej wysokości 303 kilogramów – ilości, której niemal nigdy nie można było osiągnąć, mimo wszystkich tortur i egzekucyj.( „Skarby Ziemi”, 1939)
Jednak na Cejlonie Holendrom nie szło tak gładko. Natrafili na silny opór za strony lokalnych królestw, kontrolujących centrum wyspy, gdzie znajdowały się największe skupiska dziko rosnących drzew cynamonu. Postanowili więc sami założyć plantacje na południowym wybrzeżu w oparciu o sprowadzone nasiona i sadzonki. Tak więc paradoksalnie Sri Lanka dzięki dawnym okupantom kontynuuje plantacyjne dzieło i stała się dzisiaj największym eksporterem prawdziwego cynamonu na świecie.
Przystanek na korzennym szlaku
Za potężnym murem obronnym odgradzającym niewielki cypel od reszty świata kryje się historyczne miasteczko Galle, zupełnie niepodobne do zgiełkliwych i chaotycznych miejscowości na Sri Lance. Także od strony oceanu otaczają go szerokie wały obronne, które służą dzisiaj jako promenada nadmorska. Z murów wyrastają gdzieniegdzie bastiony i baszty, a także latarnia morska. Niegdyś stały tu działa wycelowane w morze. Chroniły przed wrogami nie tylko port, ale i mieszkańców tych kilku wąskich, krzyżujących się uliczek z o typowo europejskiej zabudowie. Dzisiaj jest tu mnóstwo knajpek, restauracji oraz galerii, które zachęcają do niespiesznego spaceru oraz zaglądania do wnętrz budynków wzniesionych w kolonialnym stylu. Przyglądam się dziwnie znajomym budynkom w stylu kolonialnym – z szerokimi podcieniami i kolumnadami, jakże podobne do architektury holenderskiej na wyspach Banda.
Po zdobyciu Galle Holendrzy od razu zaczęli przekształcać małą portową osadę w potężną twierdzę obronną. Miała ona stać na straży interesów intratnego handlu przyprawami korzennymi. Uchodzi do dzisiaj za najlepiej zachowany przykład budowy całkowicie ufortyfikowanego miasta obronnego wzniesionego przez Europejczyków w Azji Południowej.
Trudno dzisiaj uwierzyć, że w Galle przez okres około 150 lat znajdowało się jedno z najważniejszych centrów handlowych ówczesnego świata. Chociaż centrala holenderskiej Kampanii Wschodnioindyjskiej (VOC) mieściła się w Batawii (dzisiejsza Dżakarta w Indonezji), to jej głównym zapleczem był właśnie port przeładunkowy i faktoria w Galle, leżące w strategicznym punkcie na szlaku korzennym do Europy.
Słonie czekały na załadunek pod bramą miejską
Idę wzdłuż niezwykle długiego, niepozornego budynku, zajmującego prawie całą długość Queens Street. To była najważniejsza i najpilniej strzeżona budowla w Galle – dawne magazyny holenderskiej faktorii. Możemy ją nazwać gigantyczną hurtownią, z której płynęły tony towarów do setek małych „sklepów cynamonowych” rozsianych po całej Europie. Ale po wejściu do budynku, w którym mieści się dzisiaj Muzeum Archeologii Morskiej, spotyka mnie zawód. Nie wyczuwam w powietrzu żadnych aromatów po składowanych tu przez kilka stuleci kolonialnych dobrach. Żałuję, że twórcy muzeum nie wyeksponowali choćby fragmentu dawnych magazynów.
Na szczęście w jednej z lokalnych książek na temat Galle odnalazłem dokładny wykaz przechowywanych tu towarów, takich jak worki cynamonu, goździków, kardamonu i ryżu, a także pryzmy soli oraz stosy lin niezbędnych na statkach, które tu w Galle na miejscu wyrabiano. Na najwyższym piętrze składowano bardziej szlachetne dobra, takie jak perły, porcelana i chiński jedwab, muszle, indygo i drewno sappan, z którego powstawał czerwony barwnik, nawet indyjskie ubrania. Natomiast nie było miejsca w magazynach dla potężnych słoni, odławianych na Cejlonie i też przeznaczanych na eksport do Europy – jako prezenty dla ówczesnych władców. Te biedne zwierzęta musiały czekać na załadunek do zimnej Europy pod główną bramą wejściową do miasta. Być może stała wśród nich słynna słonica Hansken namalowana przez Rembrandta.
Możemy sobie teraz wyobrazić, jakim bogactwem kolorów i zapachów musiał kusić kiedyś ten gigantyczny skład kolonialny. W „Sklepach cynamonowych” Bruno Schulz napisał: „Te prawdziwie szlachetne handle, w późną noc otwarte, były zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów.”
Muzeum ma w nazwie przymiotnik „archeologiczny”, musimy więc powrócić ze świata marzeń na ziemię i niestety pogodzić ze współczesnym wcieleniem obiektu. Zamiast wschodnich pachnideł i egzotycznych towarów zobaczymy tam, w jaki sposób transportowano te wszystkie dobra do Europy. Przykuwa zwłaszcza wzrok replika jednego z żaglowców holenderskich o nazwie Avondster oraz wydobyte po 300 latach z dna morza jego fragmenty. Przebył trasę Europa- Batawia – Europa aż 65 razy, zanim rozbił się o skałę właśnie niedaleko portu w Galle. Historycy gospodarki oszacowali, że w ciągu 200 lat (między 1602 a 1796) sama tylko Holandia wyekspediowała z Azji około 4500 statków z załadowanymi po brzegi egzotycznymi towarami o wadze ok. 2,5 mln. Taka była skala ówczesnej eksploatacji azjatyckich dóbr tylko przez ten jeden kraj. Magazyny faktorii zostały niedawno odrestaurowane po zniszczeniach potężnego tsunami w roku 2004, głównie z pomocą funduszów holenderskich. W Holendrach odzywają się do dzisiaj resztki sumienia.
Jak na gapę, to tylko lankijskimi pociągami
W ostatniej chwili wskoczyłem w Galle do pociągu jadącego w kierunku Mirissy i zacząłem rozpaczliwie poszukiwać konduktora, aby kupić bilet. Sympatyczne Lankijki, obok których usiadłem, zaczęły mnie szybko uspokajać. Na Sri Lance pociągi nie mają konduktorów. Zapłacę za podróż na stacji końcowej. Dziwiły się bardzo, że służby kolejowe wpuściły mnie na peron bez biletu.
Panie wracały z Galle do Matary. Jedna z nich Thamali okazała się być dyplomowaną pielęgniarką, natychmiast zapytała mnie profesjonalnie o koronawirusa. Teraz ja ją zacząłem uspokajać. Jestem z Polski, a w Chinach nigdy nie byłem. Z kolei Shyamali okazała się być urzędniczką wracającą do domu z jakiegoś szkolenia. Odbyliśmy przesympatyczną rozmowę. Pokazaliśmy sobie na komórkach zdjęcia naszych rodzin. Epatowałem polską egzotyką, zdjęciami naszej zimy, chociaż akurat śniegu mamy u nas ostatnio jak na lekarstwo. Zrobiliśmy sobie na koniec pamiątkowe fotki, Lankijki oczekiwały, że ich zdjęcie opublikuję na blogu, więc niniejszym to z przyjemnością czynię.
Jakże mili i gościnni są ci Lankijczycy, spotykani nie tylko w „guest housach”, ale i w tutejszych środkach komunikacji! I jak można się z nimi łatwo porozumiewać w języku angielskim. Szczerze mówią o swoim życiu i pracy, a nawet snują przed nami plany życiowe, jak np. Akila, młody steward z dużego hotelu w Galle, który zagadnął mnie na przystanku autobusowym w Mirissie. Ciuła pieniądze na otwarcie swojego prywatnego biznesu – małego domku z ogrodem na wynajem dla turystów, liczy na to, że uda mu się spełnić to marzenie już za 5 lat na działce jego rodziców. Uważa, że 15 000 rupii miesięcznie (ok.80 USD) – domyślam się iż tyle właśnie zarabia – to za mało, aby godnie żyć na Sri Lance. Wg jego obliczeń takim minimum powinno być przynajmniej 30 000 rupii.
Podobnych kontaktów z Lankijczykami można nawiązywać po drodze bez liku. Są oni bardzo otwarci na gości przybywających do ich kraju oraz są bardzo dumni z urody Sri Lanki.
Peronowy na stacji w Mirissie był zaskoczony, gdy chciałem kupić u niego bilet za odbytą już podróż. Tutejsze regulaminy kolejowe nie przewidują takich dziwnych przypadków. Zostałem więc odesłany do naczelnika stacji, a ten machnął ręką i odrzekł coś w rodzaju: Promocja.
Tutaj rządzą dwaj bracia
Gdy tylko natknęliśmy się na jakąś okolicznościową tablicę, tam niemal zawsze okazywało się, że wstęgi przecinał i uroczyście otwierał ktoś z rodziny Rajapaksów. Na Sri Lance to obecnie najpotężniejsza wpływowa familia polityczna, która swoją władzę utrwaliła w ostatnich wyborach prezydenckich w listopadzie ub. roku. Tym razem dawny minister obrony Gotabaya Rajapaksa został prezydentem, a były dwukrotny prezydent Mahinda Rajapaksa objął tekę premiera. Ojciec obydwu braci również był także kiedyś premierem i ministrem gabinetu.
Rodzinno-dynastyczny styl zarządzania krajem ma w Sri Lance długą tradycję niemal od samego początku niepodległego państwa. Rodziny Senanayake i Bandaranaike sprawowały kolejno rządy od lat 40-ych aż po 70-te. Oligarchowie w innych krajach na ogół skrywają skrzętnie swoje powiązania rodzinno-polityczne. Tu jest inaczej, niczego nie wstydzą się i są nawet dumni ze swoich pozycji i wpływów. W Internecie znalazłem niezwykłą, jawną publicznie listę ponad 100 tzw. rodzin politycznych Sri Lanki, które miały lub nadal mają polityczne wpływy na różnych szczeblach władzy. W żadnym innym kraju nie spotkałem się jeszcze z taką ostentacją. A może to i dobra praktyka, bo przynajmniej trudniej politykom ukrywać coś pod dywanem.
Bracia Rajapaksowie mają niezwykły powód do dumy, bo to za ich rządów udało się w roku 2009 poskromić osławione Tamilskie Tygrysy oraz zakończyć krwawą wojnę cywilną z Tamilami, trwającą ponad 26 lat. Szacuje się, że pochłonęła ona w sumie około 100 tys. zabitych, głównie cywili.
Mimo tych niezaprzeczalnych zasług braci Rajapaksów dla Sri Lanki tutejsza opozycja nie oszczędza ich w mediach. Że ich pozostali trzej bracia są obdarowywani wpływowymi stanowiskami w rządzie, np. Machal Rajapaksa został ministrem obrony, że zarządzają krajem jak rodzinną firmą, że dynastia Rajapaksów kontroluje większość budżetu państwa. Jeden z młodych polityków również o nazwisku Rajapaksa wybrany jako poseł do parlamentu tak bronił się ostatnio w prasie przed atakami. Mnie nie wyznaczał do parlamentu mój wujek, ale wybrał mnie naród. Skąd my to znamy?
Tamilowie paradują w Habaraduwie
Z poobiedniej sjesty wyrwały nas głośne bębny i trąbki. Wyskoczyliśmy na ulicę – kroczył barwny, hałaśliwy, ale jakże radosny pochód przebierańców. Okazało się, ze akurat Tamilowie obchodzili tego dnia jedno ze swoich świąt religijnych. Na głównej ulicy w Habaraduwa zamarł na godzinę ruch komunikacyjny. Pochód kroczył w kierunku świątyni hinduistycznej. Spytałem zaskoczony opiekuna z naszego domku, skąd tutaj na wybrzeżu społeczność tamilska. Chociaż główne skupiska Tamilów żyją rzeczywiście na północy i na wschodzie wyspy, to jednak rozproszyli się oni niemal po całym kraju. Oglądając i fotografując pochód, widziałem, jak wszyscy cierpliwie czekali w długim korku i nikt nie okazywał jakichkolwiek wrogich gestów wobec paradujących. A przecież blizny po krwawej wojnie cywilnej z Tamilskimi Tygrysami w roli głównej nie mogły się tak szybko w ciągu minionych 10 lat zabliźnić.
Rozmawiałem o tym parokrotnie z Lankijczykami spotykanymi podczas podróży. Nie doświadczyli negatywnych przeżyć związanych z krwawą wojną cywilną. Do zamachów samobójczych dochodziło głównie w Kolombo i większych miastach, a celem ataków byli zazwyczaj wyżsi rangą politycy i urzędnicy. Teraz wszyscy marzą o trwałym pokoju na Sri Lance. To także dlatego w niedawnych wyborach prezydenckich zwyciężył z łatwością polityk Rajapaksa, który walnie przyczynił się do poskromienia separatystów tamilskich i który obiecywał podczas kampanii na pierwszym miejscu dbanie o bezpieczeństwo państwa i obywateli.
Jeden z moich rozmówców na pytanie o stosunek do Tamilów, odpowiedział mi tak. W mojej miejscowości żyją także Tamilowie i są bardzo prawymi i porządnymi ludźmi. Odpowiedzialność za rozpętanie wojny ponoszą tylko ci nieliczni, którzy dali się uwikłać w politykę.
Cyrylica w Mirissie
Można tu na południowym wybrzeżu wędrować dziesiątkami kilometrów i nie spotkać na plażach żywej duszy ani też zanieczyszczeń tak typowych dla wielu krajów azjatyckich. Im bardziej jedziemy na wschód, tym mocniej te pustki na plażach rzucają się w oczy. Jaskrawo pomarańczowy piasek, szerokie czyste plaże, udekorowane rzędami palm kokosowych, przezroczysta i ciepła woda w Oceanie Indyjskim – wszystko zgadza się co do joty , jest niemal tak samo jak w materiałach promocyjnych biur podróży.
Woda jest tak ciepła i przezroczysta, że nie chce się wychodzić z oceanu. Pływaliśmy jednak tylko w zatoczkach, bo tam jest najbezpieczniej. Wysokie i silne fale Oceanu to wyzwanie dla surferów i wytrawnych pływaków. Miłośnicy snorkellingu, tacy jak my, nie znajdą tu dużo powodów do satysfakcji.
Niestety, w tym rajskim krajobrazie można już dostrzec pierwsze rysy. Choćby w postaci wyłaniającego się budowlanego chaosu oraz pseudonowoczesnej architektury. Podobny negatywny trend oglądaliśmy już w wielu innych azjatyckich krajach. Kłuło nas to w oczy zwłaszcza na wschód od Galle , gdzie spędziliśmy kilka dni, w takich urokliwych miejscowościach jak Mirissa i Unawatura – aspirujących do miana ośrodków turystycznych. Obok pięknych plaż i luksusowych pensjonatów spotykaliśmy niestety także stosy śmieci porzucanych w palmowych zagajnikach wzdłuż dróg. Pewnie niedługo wraz z rozwojem turystyki te śmieci zawędrują i na rajskie plaże, jeżeli Sri Lanka nie wdroży pilnie systemu segregacji odpadów.
Nawet na najsłynniejszych , rozreklamowanych plażach Mirissy spotykaliśmy niewielkie grupy plażowiczów. Miejscowi tłumaczą to nagłym spadkiem przyjazdów turystycznych z Zachodu po ubiegłorocznym wielkanocnym zamachu bombowym. Powstałą lukę starają się zapełnić za to turyści z Rosji, którzy są teraz w Sri Lance bardziej widoczni niż turyści z Zachodu. Wywołuje to spore zaskoczenie, bo po co Rosjanie zajmowali Krym, skoro wolą się pławić na plażach Sri Lanki nad Oceanem Indyjskim. Żartowaliśmy, że to to muszą być w większości sympatycy reżimu Putina. Swoim przeciwnikom dyktator funduje przecież nieco chłodniejsze kierunki. W sklepach w Mirissie spotykaliśmy wielokrotnie reklamy i ogłoszenia w cyrulicy, która inaczej niż w Europie wyjątkowo harmonijnie współgra z krągłymi literami języka syngaleskiego.
W rytmie kottu rottie
Jedzenie rozpoznajemy zazwyczaj po zapachu. Tu na Sri Lance spotkaliśmy potrawę, którą rozpoznaje się po oryginalnych dźwiękach powstających w trakcie jej przygotowywania i to jeszcze na długo zanim wejdziemy do lokalu. Mowa o kottu rottie, popularnym daniu lankijskim, szykowanym zazwyczaj na widoku w oszklonym aneksie kuchennym. Kucharze trzymają w rękach 2 metalowe klingi i uderzają nimi rytmicznie oraz z dużą wirtuozerią o metalową rozgrzaną blachę. Siekają w ten sposób cienkie placki rottie na drobniutkie paski przypominające makaron.
Gdy mistrzowie kottu rotti są obserwowani, a trudno przejść obojętnie wobec takiego kulinarnego spektaklu, potrafią często dać upust swoim również znakomitym umiejętnościom muzycznym. Wydaje się, że potrafią wydobywać z metalowych przyborów kuchennych proste rytmiczne melodie. Być może te mistrzowskie kanonady metalicznych dźwięków są jakąś marną rekompensatą za to, że niewdzięczny los rzucił ich wykonawców nie na koncertowe trasy a tylko do kuchennych garów.
Drobno posiekane kawałki placka rottie miesza się z warzywami, kurczakiem albo serem, a na końcu przysmaża. Mnie osobiście smak kottu rottie nie zachwycił, ale mistrzowskie popisy kucharza na kuchennych narzędziach perkusyjnych będę długo pamiętał. To potrawa, która długo dźwięczy w uchu.
Wyrzuty sumienia w wypasionej willi Amerykanki
Ciężkie jest życie rodziców córki, która napisała i wydała pierwszy w Polsce podręcznik pt. „Ekoturystyka” oraz sformułowała katalog 10 zasad ekoturystycznych. Dekalog ten musimy ciągle wyciągać z plecaka i mieć się nieustannie na baczności. Wyobraźmy sobie, do jakiego skandalu rodzinnego by doszło, gdyby wydało się, iż przez roztargnienie zanocowaliśmy w wypasionym sieciowym hotelu i obżerali się na dodatek homarami w oleju palmowym.
Musimy jednak przyznać się do popełnienia pewnego grzechu ekoturystycznego na Sri Lance. Aż na dwie noce wynajęliśmy od pewnej Amerykanki w Habaraduwa gustowny dom z basenem oraz furtką prosto na plażę. Do tego niecnego czynu popchnęła nas Aga, która ma wyjątkowa smykałkę do wyszukiwania w Internecie super okazji i która odkryła tym razem ofertę z 50-procentową zniżką (ktoś w ostatniej chwili opóźnił swój przyjazd).
Dominiko wybacz, dobrze wiemy, ze zgodnie z zasadą nr 4 powinniśmy wynajmować miejsca noclegowe tylko u lokalsów – tak właśnie dotąd przykładnie czyniliśmy, ale ten jeden wyjątek zrobiliśmy nie tylko z powodu ceny. Dom był zaprojektowany zgodnie z naturą, w harmonii ze środowiskiem i z wykorzystaniem energii słonecznej. Zaprojektowała go sama właścicielka, pomysłowo i nowocześnie oraz z wykorzystaniem licznych motywów etnicznych Sri Lanki. Lubimy takie wnętrza, w których poczuć można duszę ich właścicieli. Z każdego kąta widać tu było miłość do Sri Lanki. Żałujemy bardzo, że nie mieliśmy okazji poznać właścicielki, która akurat przebywała w Kolombo.
Mniejszy kłopot mieliśmy za to z wynajętymi pokojami w Mirissie – gdzie zanocowaliśmy u pewnej Francuzki o imieniu Marie. Paryżanka zakochała się ponad 20 lat temu w przystojnym Lankijczyku, który studiował architekturę we Francji i po wielu latach wahań dała się w końcu namówić na przeprowadzkę w strony rodzinne męża do Mirissy. Tutaj obydwoje wybudowali i urządzili pięknie dwa wakacyjne pensjonaty z pokojami na wynajem, w jednym tuż przy plaży zatrzymaliśmy się na kilka dni. Marie również jest artystką i sama urządza oraz dekoruje ściany własnymi rysunkami. Tym razem obyło się bez wyrzutów sumienia – ten przypadek zinterpretowaliśmy jako zgodny z dekalogiem ekoturystycznym. Wspieraliśmy małżeństwo, w którym był przynajmniej jeden tubylec.
Janusz , przeczytałam , bardzo ciekawie opisałeś podróż , herbatę z Cejlonu piijam regularnie , jest wspaniała , do nastepnej podróży Wanda