Parę lat temu wpadła mi w ręce pocztówka z intrygującą panoramą pewnego włoskiego średniowiecznego miasteczka na wzgórzu. Oglądany na zdjęciu las wieżowców nie dawał mi odtąd spokoju. A gdy przeczytałem potem, iż zaglądały tutaj największe tuzy naszej literatury XX wieku (Iwaszkiewicz, Herbert, Miłosz), już wiedziałem, gdzie rozpocząć samochodową wyprawę po Toskanii.
Gdzie Iwaszkiewicz czuł się szczęśliwy
Maleńkie San Gimignano sprawia wrażenie miasteczka, w którym czas zatrzymał się w miejscu. Z domku Anny, w którym zamieszkaliśmy, roztaczają się piękne widoki. Murowany domek leży na stromym zboczu tuż pod bramą Porta San Giovanni i murami obronnymi. Z myślą o turystach Anna odremontowała dawny skład wina, jaki prowadził dziad, a potem ojciec. Ona zamieniła już starą winnicę na ogród oliwny.
Z tarasu przed naszym domkiem mogłem obejrzeć wreszcie na żywo intrygującą panoramę toskańskiego „Manhattanu”. Małego miasteczka, w którym przetrwało do dzisiaj z czasów średniowiecza dzięki różnym zbiegom okoliczności aż 17 spośród kilkudziesięciu niezwykłych wieżowców.
Mieszkamy przy Via Vecchia per Poggibonsi – starej szutrowej drodze opadającej ku dolinie. Intuicja podpowiada, że tędy musiał spacerować parokrotnie w latach 30-ych Jarosław Iwaszkiewicz, gdy opiewał w swoim opowiadaniu pt. „Anna Grazzi” urodę San Gimignano (ukrytego pod literacką nazwą San Quirico).
Niegdyś prowadził tędy ważny trakt handlowy i religijny, którym wędrowali pielgrzymi do pobliskiej Sieny, a potem aż do Rzymu. Za czasów bytności Iwaszkiewicza była to droga do pobliskiej stacji kolejowej w Poggibonsi, skąd pociągiem pisarz udawał się do Sieny.
Idziemy na spacer polnym traktem, zanurzając się pomału w krajobraz podmiejskich pól i winnic. Jest piękna wiosna, już pachnąca kwiatami i zachwycająca feerią barw. Przed nami „drobne wzgórza toskańskie — tu i ówdzie zorane na czerwono, gdzieniegdzie szmaragdowe, w zasadzie szare od oliwek. Niedaleko chłop orał parą białych jak śnieg wołów, które w mlecznych grzywkach miały czerwone pompony.” ( wg opowiadania pt. Anna Grazzi).
Dziś w tutejszych sadach nie zobaczymy białych wołów, słychać co najwyżej odgłosy spalinowych pił do przycinania pędów drzew oliwkowych i krzaków winorośli. Po ogrodzie Anny kręci się właśnie paru Pakistańczyków, wynajętych przez nią w lokalnej agencji, bo Włosi nie garną się już do takich prostych prac ogrodowych. Niemal przy wejściu do każdej mijanej po drodze farmy stoi dzisiaj tablica z zaproszeniem dla turystów. To dla toskańskich rolników ważne źródło dochodów, bo najpewniej nie byliby dzisiaj w stanie utrzymać się z niewielkich przecież gospodarstw.
Schodząc coraz niżej, odwracamy się jeszcze raz za siebie w kierunku San Gimignano:
„Po prawej stronie wznosiły się, wspinały się po wzgórzu, wznosząc się i opadając, dawne mury miasteczka; nad nimi sterczały wysokie i równe kwadratowe kamienne wieże, ogromny jak budynek folwarczny kościół Augustianów, cyprys gdzieniegdzie lub gałązka figi.
I dalej: „Godzinami patrzyłem na ten pejzaż,…. Ktoś śpiewał w polu, jakiś obcy przybysz zapewne, bo zawodził długo i przeciągle na sycylijską modłę. …przejeżdżały wozy zaprzężone w woły i klaskano z bicza. Czułem się szczęśliwy.”
Jedząc pierwszego dnia pobytu pastę z oliwkami i oregano w malutkiej restauracji przy placu Piazza San Agostino , dokładnie naprzeciwko słynnego kościół Chiesa di Sant’ Agostino, nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, że kilkadziesiąt metrów dalej na jednej z kamienic znajduje się skromna tablica z pięknym cytatem Jarosława Iwaszkiewicza: La poesia non si scrive la poesia si dice (Poezji się nie pisze, poezją się mówi).
Iwaszkiewicz był wielkim piewcą kultury i krajobrazu Włoch. Ślady tego zauroczenia znajdujemy nie tylko we wspomnianym opowiadaniu, ale i w jego wierszach, listach z podróży oraz w zbiorze esejów pt. Książka o Sycylii (ta wyspa była jego największą miłością, odbył tam bowiem aż kilkanaście swoich podróży). Dlatego nasz wybitny pisarz nie zasługuje na to, aby na pamiątkowej tablicy w San Gimignano widniała błędna data jego śmierci oraz skromny cytat bez jakiejkolwiek wzmianki, o kogo właściwie chodzi. Może jest to zadanie dla pracowników naszej ambasady?
Miasto, które mogłoby się zmieścić na dłoni olbrzyma
Pogoda jest dzisiaj zmienna, ale od czasu do czasu zza chmur wyłania się słońce i wtedy dopiero nabiera rumieńców charakterystyczna żółto-pomarańczowa barwa kamiennych ścian i murów szczęśliwie nie zakryta współczesnymi tynkami. Na zwiedzanie wież najlepiej wybrać się wczesnym porankiem, przed najazdem „współczesnych Hunów”. Wykupiłem bilet wstępu do Pallazzo del Popolo, prastarej siedziby władz lokalnych, gdzie dzisiaj mieści się muzeum miejskie (Museo Civico) i od razu wspiąłem się po kilkuset drewnianych schodach na samą górę – na taras widokowy Torre Grossa (najwyższej wieży w miasteczku, dobudowanej do siedziby władz miejskich około 1300 roku).
Średniowieczni właściciele wieży chronili się tutaj tylko w przypadku zagrożenia, gromadzili wcześniej specjalne zapasy żywności oraz broni. Wchodzili po drabinach, które były następnie wciągane na samą górę. Gdy zagrożenie ustąpiło, mieszkańcy wieży powracali na parterowe kondygnacje, do swoich okazałych rezydencji.
Z tarasu widokowego (na wysokości 54 m ) najlepiej widać, jakim maleństwem jest do dzisiaj San Gimignano, („mogłoby się zmieścić na dłoni olbrzyma”, jak pisał o nim Zbigniew Herbert). Tym bardziej nasuwa się pytanie: jak na tak niewielkim wzgórzu zmieściło się pierwotnie aż ponad 70 wież ( niedowiarkom polecam makietę odtwarzającą zabudowę miasta z 1300 roku), skoro już tych kilkanaście zachowanych „drapaczy chmur” wydaje się przytłaczać panoramę miasta.
Z Torro Grosso mam doskonały widok z góry na dwie sąsiednie bliźniacze wieże Torre Salvucci. To chyba jest jeden z najbardziej oryginalnych hoteli we Włoszech, mieści się w wieży liczącej 42 metry (11 pięter). Goście mają do całkowitej dyspozycji zaledwie jeden wertykalny apartament z łóżkami dla maksimum 4 osób. Sypialnie są na Vi VI piętrze, living room na IV, a aneks kuchenny na X piętrze. Na dachu znajduje się taras, gdzie można zjeść zamówione śniadania. Kelner musi pokonać przy tym 143 schody. Nie jest to zatem przybytek dla gości oczekujących standardowego luksusu, ale raczej dla ludzi o mocnych nogach, oczekujących także mocnych wrażeń. Nasze nogi są silne, ale ekstrawagancja w hotelu Torre Salvucci kosztowałaby nas kilkaset euro za noc. Wolimy nasz horyzontalny, przytulny pokoik u Anny w dawnej winnicy z ogrodem tuż pod murami obronnymi.
Dla szpanu czy samoobrony?
Skąd u diaska już w X-XII stuleciu we Włoszech wzięła się moda na wznoszenie wysokościowców? Przecież w całej Europie budowano w średniowieczu obronne warownie, które posiadały odpowiednio silne w mury (czasem podwójne), wzmacniane dodatkowo licznymi okazałymi basztami, a obrona przed wrogami zewnętrznymi oparta była na kooperacji wszystkich mieszkańców. Jedynymi wysokimi budynkami były co najwyżej kościoły. I nikt nawet najbogatszy mieszkaniec nie wznosił sobie wewnętrznego prywatnego bastionu do celów samoobrony! A zresztą cóż to były za zagrożenia, skoro na półwysep nie docierali wtedy ani Tatarzy ani Turcy. Napadali co najwyżej sąsiedzi z pobliskiej Sieny czy Florencji.
Wieże były zatem przejawem indywidualizmu zamożnej włoskiej szlachty, która pragnęła w ten sposób zaznaczyć swoją pozycją oraz bogactwo. Najsłynniejsi posiadacze wież – rody Salvuccich i Ardinghellich – będący zresztą ze sobą w konflikcie – dorobili się na intratnym handlu szafranem uprawianym w okolicy oraz na udzielaniu pożyczek na lichwiarskich warunkach.
Wieżowe budownictwo w średniowiecznych Włoszech to szerszy fenomen. Jest to swoista pamiątka po okresie, gdy władza centralna była silnie osłabiona wieloletnią rywalizacją cesarzy z papieżami w Watykanie. Nastąpił wtedy ekspansywny rozwój samodzielnych miast – państw ( w szczytowym momencie było ich nawet ponad 200), które wzajemnie między sobą rywalizowały na polu gospodarczym i militarnym (najsilniejsze posiadały nawet własne armie).
Świetność San Gimignano trwała tylko przez parę wieków, w połowie XIV wieku miasto utraciło samodzielność polityczną na rzecz silniejszej Florencji, potem nadeszła plaga cholery. San Gimignano pogrążyło się w bezruchu na kilka kolejnych wieków. I wtedy słynne wieże zaczęły też podupadać, popadać w ruinę, część została rozebrana albo skrócona. Do współczesności dotrwało jednak kilkanaście obiektów. Nie budowano nowych obiektów, więc nie groziła miastu kakofonia stylów architektonicznych. Średniowieczna tkanka miasta razem z murami obronnymi zachowała się niemal w całości.
Młyny i starożytne drogi
Los rzuca nas na drugi kraniec Toskanii, poza wzgórza Chianti, na przeciwną stronę rzeki Arno. Mateusz z Agą i Gają wynajęli tam domek, w którym znalazł się pokoik również dla nas. Najpierw pojechaliśmy do Bolonii, aby odebrać ich z lotniska. A potem już razem zwiedzaliśmy przez tydzień okolice Pian di Sco oraz dolinę Valdarno.
Jest słoneczny kwietniowy poranek. Mateusz z Agą pojechali po chleb i sery do pobliskiego marketu, a my rozpoczęliśmy przygotowywać śniadanie – ustawiliśmy na zewnątrz stół w takim miejscu, aby mieć najlepszy ogląd okolicy. Domek był postawiony na wysokiej wąskiej skarpie. Otaczały nas gaje oliwne, winnice raz ogrody pełne kwitnących o tej porze kolorowych kwiatów i krzewów. Pałaszując toskańskie sery na śniadanie podziwialiśmy jednocześnie panoramę Valdarno, szerokiej doliny, przez środek której płynie legendarna rzeka Arno. Na horyzoncie po drugiej stronie kotliny majaczyły niewysokie pasmo gór Chianti, które przekroczyliśmy jadąc z San Gimignano. Za naszymi plecami rozciągały się kontury rozległego górskiego masywu Pratomagno.
Pian di Sco leży mniej więcej w połowie drogi między Florencją a Arezzo, ale nie nad samą rzeką, ale nieco wyżej – na zboczach masywu Pratomagno. Samo miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, jako jedno z nielicznych na naszej toskańskiej trasie posiadało już współczesną nudną zabudowę. Gdyby nie piękny kościółek romański z X wieku – Santa Maria a Sco , trudno byłoby uwierzyć w to, że osada ma bogatą ponad 1000-letnią historię.
Lubię zawsze zaglądać do wydanych lokalnie map i bedekerów, bo można w nich dokonać ciekawych odkryć. Mapka okolic Pian Di Sco kusiła do pójścia szlakiem starożytnych młynów wodnych, których w tej okolicy, pełnej rwących górskich potoków było jeszcze w średniowieczu bez liku. Gdy próbowaliśmy zgodnie z oznaczeniami na mapce odnaleźć te antyczne młyny, okazało się, że żaden szlak turystyczny ulicą Via Roma nie prowadzi i nie ma też tablic informacyjnych przed paroma opuszczonymi budynkami, które mogły być w przeszłości obiektami młyńskimi. Cóż, Włosi mają chyba za dużo zabytków na głowie, aby pielęgnować pamięć po jakichś tam starych młynach.
Opuściliśmy więc trochę zawiedzeni Pian di Sco, aby uważniej rozglądnąć się po malowniczej okolicy Valdarno. Jechaliśmy podgórska drogą wzdłuż zbocza Pratomagno, w tym miejscu wyjątkowo łagodnego, ale poprzecinanego licznymi strumieniami i jarami. Trudno dzisiaj uwierzyć w to, że jedziemy drogą wytyczoną przez Rzymian w II wieku przed naszą erą (tzw. Cassia Vetus – od nazwiska kwestora rzymskiego Kasjusza Gajusa, inicjatora budowy), a to, że była już wtedy brukowana, w ogóle nie mieści się w głowie. Trasa stanowiła połączenie między Fiesole i Arezzo – wówczas jednymi z najważniejszych ośrodków Toskanii, stanowiąc jedną ze strategicznych dróg prowadzących potem do Rzymu. Droga zaczęła tracić swoje znaczenie dopiero w II wieku, gdy zbudowano łatwiejszą trasę środkiem doliny Arno.
Oczywiście z antycznego traktu niemal nic nie pozostało, zniknął pod współczesnymi asfaltowymi jezdniami. O tym, że poruszamy się wzdłuż starożytnego szlaku, mówią najlepiej zachowane do dzisiaj przydrożne staro romańskie kościoły, zlokalizowane niemal co kilkanaście km. To jakby nienaruszone przez wieki znaki drogowe z czasów antycznych. Były dla ówczesnych wędrowców i pielgrzymów ważnymi przystankami w podróży. Taką właśnie rolę pełnił wspomniany Kościół w Pian di Sco.
Kilkanaście km dalej tuż przed Castelfranco, mijamy masywne zabudowania opactwa San Salvatore a Soffena, także o ponad 1000-letniej historii, a więc kolejny punkt orientacyjny dla wędrowców przy starożytnej trasie. Kilkanaście km dalej – tuż za Loro Ciufenną – stoi z kolei kościół San Pietro a Gropina, wywodzący się już z VIII wieku!. Rzymianie budowali gęstą sieć utwardzonych dróg głównie na potrzeby militarne, ale wzdłuż takich traktów rozkwitał jednocześnie handel, rolnictwo, powstały miasta oraz liczne obiekty sakralne.
Loro Ciufenna – ukryta perła
Do kościoła San Pietro a Gropina, jednego z najstarszych przykładów architektury romańskiej w Toskanii już nie dotarliśmy. Utknęliśmy bowiem po drodze – w Loro Ciufennie, która to miejscowość okazała się największą niespodzianką na trasie Cassia Vetus. To prawdziwa toskańska perełka, jeszcze relatywnie mało oblegana przez turystów. Miasteczko cudownie położone, na zboczu wzniesienia, przez którego środek wrzyna się głęboki skalisty kanion Ciufenny wypływającej z pobliskich gór. Stare kamienice tłoczą się wzdłuż wysokich brzegów rzeki, złączonych dwoma mostami. Jeden most ma całkiem współczesny kształt, ale ten drugi jest wąski, jednołukowy – Ponte Vecchio – wygląda na żywą pamiątkę po rzymskiej epoce. Przechodzili przez niego starożytni wędrowcy z Fiesole, zanim dotarli do pobliskiej bramy wjazdowej starego miasta (w późniejszych wiekach przerobionej na wieżę zegarową i pomalowanej współcześnie na bordowy kolor).
I jak tu nie spędzić choćby kilka godzin w tak pięknym miejscu, wprost wymarzonym do tego, aby się nim delektować! Uliczki wokół obydwu mostów są wąskie, spadziste i kręte. Spacerujemy nimi trochę bez celu, pijemy cappuccino w jednej z kawiarni, oglądamy witryny sklepów z lokalnymi produktami, zaglądamy po drodze do tajemniczych zaułków, podpatrujemy, jak żyją miejscowi. Nie przeszkadza nam wcale to, że w Loro Ciufennie nie ma zbyt wielu zabytków do oglądania. Po średniowiecznych murach obronnych pozostały zaledwie dwie bramy i kościół Santa Maria Assunta z zachowanym układem z XIII wieku, pierwotnie stanowiący kaplicę zamkową.
Idąc wzdłuż kanionu w górę miasta, odkrywamy spory kawałek płaskiego terenu z małym kąpieliskiem, gdzie już młodzież zażywała pierwszych kąpieli w lodowatej górskiej wodzie Ciufenny. Wracając w dół przechodzimy kładką na drugi brzeg, gdzie w pofabrycznym pawilonie La Filanda (po dawnej przędzalni jedwabiu, napędzanej wodą ze strumienia) odkryliśmy wystawę malarską Livia Livi, włoskiej poetki i rzeźbiarki. Abstrakcyjne obrazy były wielkich rozmiarów, stanowiły artystyczną reminiscencję z podróży do miejsc związanych z Holocaustem, także z Oświęcimia. Pani Livia okazała się być zaskoczona tym, że do pamiątkowej księgi wpisują się przybysze z Polski.
W Loro Ciufennie trudno zbłądzić. Łapiemy się na tym, że po każdym spacerze trafiamy z powrotem w okolicę obydwu mostów nad kanionem. One mają jakąś magiczną moc przyciągania. Usiedliśmy przy stoliku pod pizzerią na skarpie w pobliżu mostu, aby poczekać kilka minut na otwarcie lokaliku. Dania okazały się przepyszne i niedrogie. Mieliśmy ochotę napić się po kieliszku dobrego lokalnego wina, ale właścicielka była nieugięta. Sprzedawała wino tylko na wynos w butelkach, w dodatku wyjątkowo drogo.
Młynarz potrzebny od zaraz!
Przestało padać, w końcu wyszło upragnione słońce. Czas pstryknąć sobie wreszcie zdjęcia rodzinne na moście Ponte Vecchio. Głęboko pod nami wije się kapryśna Ciufenna – wśród licznych skał i potężnych głazów, tworząc po drodze mniejsze i większe wodospady. Od razu zwraca uwagę stary piętrowy budynek, fundamentami sięgający poziomu strumienia, a przy nim niewielka niecka gromadząca wodę. Zaglądamy do Internetu – tak to musi być ów starożytny młyn z Loro Ciufenny, o którym głośno we wszystkich lokalnych materiałach turystycznych, a który ma być do dzisiaj w ruchu. Pochodzi z XII wieku i prawdopodobnie jest najstarszy w całej Toskanii. Skręcamy w pochyłą wąską uliczkę, gdzie powinno być wejście do zabytku. Drzwi zamknięte na głucho. W szybie sklepowej naprzeciwko wisiała pożółkła już karteczka, że obiekt można zwiedzać po wcześniejszym umówieniu się z właścicielem. Ale sklepik też był zamknięty. Dopiero spotkana potem przypadkowo Polka, mieszkająca od kilku lat w Ciufennie powiedziała nam, że młyn jest nieczynny i niedostępny do zwiedzania. Prawdopodobnie sprzedany inwestorowi, który planuje urządzić w nim jakiś hotel.
Nie była to dobra wiadomość, czyżby Loro Ciufenna traci już bezpowrotnie swój najcenniejszy skarb. Sięgnąłem więc do lokalnej prasy, gdzie spodziewałem się znaleźć więcej informacji o losach młyna. Portal Valdarno Post (wydanie internetowe) napisał, że starożytny młyn był jeszcze niedawno utrzymywany w ruchu przez Giuseppe Parigi i jego syna, którzy sezonowo, o ile stan wody na to pozwalał, wprawiali w ruch koło młyńskie – do mielenia mąki kasztanowej. Właściciel wywodzi się z tradycyjnej młynarskiej rodziny uprawiającej ten zawód jeszcze w ubiegłym wieku, ale niestety ze względu na sędziwy wiek jak i brak następcy zmuszony był odsprzedać obiekt . A nowy gospodarz, który chciałby uruchomić młyn, nie może znaleźć na rynku chętnego do pracy młynarza. Na mielenie kasztanowej mąki jest spore zapotrzebowanie – w okolicy jest ponad 20 plantatorów kasztanów, którzy teraz po zamknięciu młyna muszą zawozić swoje plony do sąsiedniego miasta.
Być może adaptacja młyna na hotel jest rozważana w tej sytuacji tylko jako alternatywa. Ale wtedy obiekt straciłby dotychczasowe przeznaczenie. Jeden z lokalnych działaczy, przestrzegając przed takim stanem rzeczy, wystąpił w władz miasta z apelem, aby wykupiły zabytek z rąk prywatnych, uruchomiły młyn i urządziły w nim żywe muzeum. Muzeum interaktywne z możliwością edukacji, zwłaszcza młodzieży. Może to jest jakiś promyk nadziei, że najstarszy młyn pozostanie na swoim miejscu i będzie nadal służył mieszkańcom ku podziwowi turystów.
Nasz gospodarz wygrał Tour de Italia!
Na parkingu starej ubiegłowiecznej farmy, gdzie mieszkamy, stało parę samochodów z reklamą jakiejś firmy o nazwie Rossini, a po kątach stały profesjonalne rowery marki Futura. Zasięgnąłem języka u gospodyni, gdy przechodziła obok naszego domku. Okazało się, że jej mąż Franco Chiocciolli jest byłym zawodowym kolarzem (wygrał nawet w roku 1991 najsłynniejszy we Włoszech wyścig Giro Italia). Kilkanaście lat temu założył kilka amatorski zespół młodzieżowy oraz pozyskał dobrych sponsorów. o nazwie Futura Team Rosini, który sponsorują 2 włoskie firmy.
Następnego dnia zapytałem Franco, czy poznał któregoś z polskich kolarzy, którzy często występowali we włoskich teamach. Oczywiście, że znał się dobrze z Zenonem Jaskułą, ponieważ jeździli razem w jednej grupie Del Tongo. Właśnie podczas Giro w roku 1991 najsłynniejszy polski kolarz, zajął wtedy 9 miejsce, był głównym pomocnikiem Franco. Ten bardzo mile wspominał współpracę z Polakiem na trasie tego Giro jak i z innymi kolarzami z naszego kraju.
Na parkingu pojawił się wóz techniczny teamu, w którym do późnego wieczora mechanik robił przegląd rowerów. Akurat juniorska drużyna Franco przygotowywała się do jednodniowego lokalnego wyścigu wokół pobliskiego miasta Terranuova. Może trenuje w niej przyszły triumfator Giro, następca Franco?
Lokalne władze są dumne z tego, że ich mieszkaniec ma za sobą imponującą karierę kolarską, zwieńczoną wygraniem nie tylko Giro d’Italia, ale wielu innych wyścigów. Gdy kilka lat temu minęło 25 lat od tego triumfu, w pobliskim Castelfranco (tu się mistrz urodził), odbyła się specjalna feta z tej okazji. Burmistrz przekazał Franco symboliczne klucze do miasta, co zdarza się tylko w przypadku najsłynniejszych obywateli pochodzących z tej części Valdarno. Franco Chioccioli miał przydomek Coppino ze względu na uderzające podobieństwo do legendarnego włoskiego kolarza Fausto Coppi. Triumf Franco w roku 1991 stanowił swojego rodzaju sensację we Włoszech, ponieważ pokonał on w sposób zdecydowany wielkiego faworyta, typowanego wówczas do zwycięstwa, Giannego Bugno, triumfatora z poprzedniego roku. A sam wyścig Giro Italia jest co roku we Włoszech wielkim sportowym świętem. Miliony Włochów entuzjastycznie dopingują wtedy swoich kolarzy, traktując już etapowych zwycięzców jak narodowych bohaterów.
Zarobione podczas kolarskiej kariery pieniądze Franco zainwestował w zakup starej (z XVIII wiecznymi zabudowaniami) rolniczej farmy z ogrodem oliwnym i przekształcił ją w gospodarstwo agroturystyczne, z usług którego my właśnie korzystamy.
Toskania posiada interesujące i dobrze oznaczone szlaki rowerowe, ale w większości są one szutrowe i prowadzą polnymi drogami. Ponadto ze względu na pagórkowate ukształtowanie terenu nie są wcale łatwe do pokonania. I chyba dlatego tutejsi miłośnicy rowerów preferują łatwiejszą sieć lokalnych dróg asfaltowych. Podczas całego naszego pobytu w Toskanii na tamtejszych podgórskich szosach mijaliśmy setki cyklistów w różnym wieku, jeżdżących w mniejszych lub większych grupkach lub trenujących indywidualnie. Zamiłowanie do kolarstwa szosowego widać tu gołym okiem. Ale cykliści mają też do dyspozycji szeroką bogatą sieć usługową – wypożyczalnie i sklepy ze sprzętem oraz serwisy widywaliśmy nawet w małych wioskach. W Gaiole in Chianti jedna z takich wypożyczalni z dumą reklamuje swój region: Toskania wydała na świat wielu słynnych mistrzów szosy. Wśród 10 z wymienianych nazwisk znaleźli się: Franco Ballerini, Super Mario Cippolini i Michel Bartoli. No i oczywiście nasz gospodarz z Pian di Sco.
Tajemnicze tło za Giocondą
Obserwując z góry panoramę doliny Arno kilka km za Castelfranco di Sopra zauważamy niecodzienny widok. Sponad morza zieleni wystają porozrzucane tu i ówdzie, białożółte, strzępiaste wierzchołki skalne. Odruchowo sięgam do lokalnej mapy z przewodnikiem i odczytuję, iż przejeżdżamy przez Park Natury La Balze, który już na początku XVI wieku był nie tylko przedmiotem badań geologicznych Leonarda da Vinci, ale zainspirował jego twórczość malarską. W naszym wynajętym domku na terenie farmy Franca w kuchni wisiała na ścianie kopia obrazu ze słynną Giocondą. Oglądałem oryginał parokrotnie w Paryżu, ale nigdy nie zwróciłem uwagi, co Mistrz namalował w tle słynnej damy. Dopiero teraz w Toskanii odkrywam ze zdumieniem, że znajdują się tam formacje geologiczne łudząco podobne do tych, jakie widzieliśmy w okolicach Castelfranco.
Oczywiście, nie mogliśmy przegapić okazji obejrzenia klifów Le Balze z bliska. Wybraliśmy najbardziej popularną ścieżkę trekkingową, która zaczyna się pod Castelfranco tuż za opactwem San Salvatore a Soffena. Malownicza pętla spacerowa nazywana jest szlakiem Zolfina (od nazwy strumienia, który biegnie po dnie wąwozu). Na zboczach pełno jest tu winnic i sadów typowych dla toskańskiego krajobrazu. Nie zdołaliśmy jednak przejść całego szlaku do końca, bo zaczęło padać. Nie dotarliśmy więc do urokliwej wioski Piantravigne, skąd mają roztaczać się najpiękniejsze widoki. Ale i tak mieliśmy sporo szczęścia, aby przez blisko niemal godzinę wędrować doliną wzdłuż klifów, które zachwyciły kiedyć samego Leonarda da Vinci.
Postrzępione formacje skalne wypiętrzyły się na wysokość do 100 m. Tworzą naturalny spektakl, który niektórzy porównują do obrazów spotykanych tylko w amerykańskich parkach narodowych. Na pierwszy rzut oka można dopatrzyć się jakiegoś podobieństwa, ale porównanie jest sporo przesadzone. Amerykańskie cuda natury są gigantycznych rozmiarów i zajmują niewyobrażalnie rozległe przestrzenie. Skały Le Balze są zaledwie miniaturką tego, co oglądaliśmy w Arizonie i Utah.
Le Balze został uznany za obszar naturalnie chroniony o o lokalnym znaczeniu – nie tylko ze względu na urzekające krajobrazy, ale głównie jako unikatowy teren geologiczno- przyrodniczy doliny Arno. Jego pierwszym badaczem już w XVI wieku był właśnie Leonardo da Vinci. Artystę zatrudnił wtedy Medyceusz z Florencji, do wykonania różnych projektów inżynieryjnych i geologicznych, m. in. związanych z planami regulacji rzeki Arno. Bywał więc w tych okolicach wielokrotnie. Dzięki swojej intuicji oraz geniuszowi technicznemu jako pierwszy rozwikłał zagadkę powstania tutejszych klifów. Uważał że są one pozostałościami z dna dawnego jeziora, wyrzeźbionymi z upływem czasu przez strumienie i rzeki. Klify są więc napływowymi osadami , dosyć kruchymi mieszankami piasków, żwirów i gliny. Dopiero w latach 60-ych ubiegłego wieku geolodzy potwierdzili ostatecznie tę hipotezę w sposób naukowy.
Odwieczny spór, co artysta miał na myśli
Od kilkudziesięciu już lat trwają ożywione spory pomiędzy badaczami, co dokładnie Mistrz Leonardo uwiecznił w tle Giocondy. Większość uczonych jest przekonana, iż są tam namalowane z autopsji fragmenty krajobrazu La Balze. Spór dotyczy jednak konkretnego miejsca przedstawionego przez artystę. Tropem pozwalającym naukowcom snuć hipotezy na ten temat, jest widniejący na obrazie starożytny most. W czasie naszego pobytu włoska prasa ogłosiła kolejną sensacyjną teorię historyka sztuki Silvano Vicettiego, że Mistrz Leonardo przedstawił na obrazie etrusko-rzymski Romito z okolic miejscowości Laterina niedaleko Arezzo i że taka identyfikacja była możliwa dzięki zdjęciom z drona.
A może wszystkie te naukowe spory nie mają żadnego znaczenia? Czy Leonardo jako artysta mógł występować jednocześnie w roli inżyniera i geologa dążącego do perfekcyjnej dokładności? Odpowiedź na te moje wątpliwości znalazłem w obszernej biografii Leonardo da Vinci, napisanej przez Charlesa Nicholl (PWN, 2010).
Biograf potwierdza, że Leonardo w roku 1502, będąc na służbie u Cesarego Borgii podróżował po dolinie Arno i „być może właśnie wtedy zobaczył pełen wdzięku pięcioprzęsłowy most na Arno w Buriano i urwiste kominowe skały w Balze, charakterystyczne dla górnego biegu rzeki, od Lateriny do Pian di Sco. (…)Podobieństwa są bardzo silne, zgadzają się również daty…
Genialna wyobraźnia – bez pomocy dronów – pozwoliła Leonardo poszybować w przestworzach nad doliną Valdarno i z tej perspektywy naszkicować krajobraz jako artystyczne przetworzenie oglądanych krajobrazów. A wiemy przecież że Leonardo fascynowała także mechanika lotu ptaków, czego ślady znajdujemy w licznych notatkach i rysunkach.
Krajobraz utrwalony na wieki?
Gdy tak zachwycamy się dzisiaj niepowtarzalną urodą krajobrazów Toskanii, utrwaloną już w najsłynniejszych obrazach Leonardo, od razu rodzi się pytanie: dlaczego przetrwały on do dziś w tak niewiele zmienionej postaci.
Jarosław Iwaszkiewicz w swoich refleksjach z licznych podróży po Włoszech uważał, iż kraj ten miał to wyjątkowe szczęście, bo historia oszczędziła mu licznych barbarzyńskich najazdów, takich jak potop szwedzki czy nawałnice tatarskie. Jest w tym sporo racji, ale są też inne okoliczności, które zależały od samych Włochów.
Po prostu władze Toskanii jak i jej mieszkańcy do dzisiaj aktywnie troszczą się o to, aby pięknu toskańskiego krajobrazu nie stała się krzywda. Mocnym dowodem na to są obowiązującej nadal w regionie restrykcyjne przepisy o ochronie krajobrazu. Dlatego włoscy developerzy nie mają szans przebić swoimi wieżowcami wież San Gimignano , a dolinę Valdarno nie pokrył jeszcze ocean płacht z białej folii, tak charakterystyczny dla wielkotowarowych farm.
Dodaj komentarz