Region Walencji kusi nas przede wszystkim słońcem i słynnymi plażami Costa Blanca. Rzadziej przyciąga historią jak Andaluzja. Tymczasem kraina ta była kiedyś przez kilka stuleci częścią państwa islamskiego Al-Andaluz, a wpływy kulturowe z tamtego czasu są tutaj nadal bardzo silne. Odnajdujemy je w zaskakujących miejscach.
Wrogie armie ustalają datę bitwy
Przyjechaliśmy do Benissy – małego miasteczka oddalonego od Alicante kilkadziesiąt kilometrów. Właśnie tutaj odbywa się pod koniec czerwca festiwal Moros y Cristianos. Region Walencji podobnie jak Andaluzja słynie z organizowania podobnych świąt.
Dziesiątki krzeseł ustawionych wzdłuż głównej ulicy czekają już na mieszkańców i turystów. W bocznych uliczkach festeros czyli główni aktorzy przedstawienia, uzupełniają swoje stroje, nakładają makijaże, a muzycy stroją instrumenty. Gdy wreszcie w kierunku centralnego placu ruszyły orkiestry, a za nimi w rytm marszów legiony Moros y Cristianos, główna ulica zamienia się w bajecznie barwny i pląsający korowód.
Długie peleryny, twarze wymalowane w fantastyczne wzory, pióropusze oraz zwoje turbanów na głowach. Zbroje mienią się srebrem i złotem. U rycerzy – chrześcijan pełno jest symbolicznych orłów, lwów i krzyży. Na uniformach i wyposażeniu Maurów dominują za to półksiężyce i rogi. Wszystkie historyczne kostiumy zachwycają dbałością o detale.
Po paradach czas na pokazy walk. Jednego dnia widzowie oglądają zwycięski atak wojsk mauryjskich na zamek ( z braku takiego w miasteczku zastępuje go atrapa fragmentu bramy obronnej). Po stronie Maurów walczą oddziały reprezentujące m.in. kalifat, Beduini oraz Berberowie z Afryki. Następnego dnia legiony chrześcijańskie – są wśród nich korsarze, konkwistadorzy, templariusze oraz rolnicy – atakują ten sam „zamek” i odbijają go z rąk Maurów. To kulminacyjny i zarazem najgłośniejszy moment święta – słychać wtedy kanonady wystrzałów, szczęk stali – odgłosy krzyżujących się mieczy walczących rycerzy, a w powietrzu unosi się dym z petard.
Ale szybko zauważamy, że nie chodzi wcale o wierne odtwarzanie przebiegu bitew – wszystko jest umowne, wszystko jest zabawą. Podczas wielowiekowych potyczek Maurów i chrześcijan były i okresy krwawe, ale i też długiego pokojowego sąsiedztwa. Mało komu mieści się dzisiaj w głowie, że żołnierze walczący po obydwu stronach konfliktu w tamtych czasach potrafili wspólnie przed walką ustalać datę potyczki.
Kochają Hiszpanię w rytmie fiesty
Polak zapewne skorygowałby scenariusz obchodów takiego święta. Moros zostaliby od razu wykreśleni i nie dopuszczeni do parady. Pojawiłby się za to obowiązkowo apel poległych. Na ulicach sprzedawano by pamiątkowe krzyże z napisami” Nigdy więcej Maurów”. Jeśli byłaby muzyka, to tylko w formie pieśni patriotycznych. U nas rocznice bitew nie mogą być wesołe, musi nas rozpierać duma z historii, i musi towarzyszyć powaga, smutek i cierpienie.
Tymczasem Hiszpanie demonstrują swój patriotyzm w rytmie fiesty. Parady i inscenizacje walk kończą się spektakularnym pokazem fajerwerków oraz zabawą i tańcami na ulicach niemal do białego rana. Oczywiście, przebierańcy zarówno z legionów mauryjskich jak i chrześcijańskich bawią się w tłumie razem. W ten sposób przezwyciężane są ewentualne dawne urazy z czasów 8 wieków panowania Maurów na półwyspie, a potem podczas krwawej chrześcijańskiej rekonkwisty.
Przygotowanie tego typu imprez to kawał ciężkiej pracy trwającej niemal przez cały rok. I duże koszty. Organizatorzy muszą także znaleźć sponsorów. Benissa jest małym miasteczkiem liczącym kilkanaście tysięcy mieszkańców, ale w pracach przygotowawczych oraz w samej kilkudniowej imprezie uczestniczy prawie 500 mieszkańców. Powiedziała mi o tym Hiszpanka, która życzliwie udostępniła mi na czas parady wolne krzesło przy ulicy. Wielu uczestników kontynuuje pasję swoich ojców, dziadów i pradziadów. Pozazdrościliśmy Hiszpanom tak silnego lokalnego patriotyzmu.
Alkabir jak pueblo blanco
Nasza plaża w Amerador (na obrzeżach El Campello) jest niewielka i kamienista. Może z tego powodu nie ma tu nigdy tłumów. Do naszego domku, który udostępnili nam Magda i Jose, mamy stąd zaledwie 200 m. Naprzeciw plaży na niewysokim wzgórzu otoczonym głębokim jarem powstało 30 lat temu kameralne osiedle Alkabir , co po arabsku znaczy „wielki”. Projektant musiał być najwyraźniej zauroczony architekturą białych wiosek mauryjskich (pueblos blancos), jakich wiele można spotkać w Andaluzji.
Dzięki różnym elementom nawiązującym do budownictwa z czasów arabskich niemal każdy z kilkudziesięciu domków jest inny , twórcom udało się uniknąć monotonii typowej dla zabudowy szeregowej – plagi Costa Blanca. Pełno tutaj uroczych zaułków, wąskich uliczek z ogródkami, ukwieconych skwerów, a nawet miniparków z palmami , kaktusami i fontannami. Jeżeli plażowanie na kamienistej morskiej plaży się znudzi, mamy do dyspozycji wspaniale utrzymany kompleks z basenem w kształcie listka koniczyny.
Na dachach Alkabir
Nasze mieszkanko jest niewielkie, ale składa się z 3 poziomów oraz małego ogródka przed wejściem. Nad ostatnią kondygnacją znajduje się dodatkowo taras z widokiem na morze i okoliczne góry. To tutaj nasza córka Dominika, miłośniczka lokalnej kuchni hiszpańskiej, szykuje nam od czasu do czasu osławione kolacje – będące w istocie jej kulinarnymi improwizacjami. Czujemy się tu jak w raju, niemal codziennie odwiedzamy inne plaże w okolicy, zwiedzamy pobliskie miasta i miasteczka. Zapuszczamy się też w okoliczne góry. Nic dziwnego, że dzieci ani myślą wracać do kraju, chciałyby tu pozostać na zawsze. Staś próbował nawet ukryć przed swoją matką paszport, aby utrudnić ewakuację do kraju.
Kult ognia i czadu w … Alicante
Nasze czerwcowe wyjazdy do El Campello (jeździmy tutaj już od 3 lat) zawsze zbiegają się ze słynnymi w regionie Walencji obchodami nocy świętojańskiej. Święto nazywa się tutaj Las Hogueras de San Joan czyli Ogniska św. Jana i jest mocno reklamowaną atrakcją turystyczną.
Gdy w końcu zdobyłem się pojechać do Alicante, aby zobaczyć obchody Las Hogueras, wróciłem z mieszanymi uczuciami. Te słynne ogniska okazały się paleniem dużych kartonowych rzeźb, które niestety kojarzyły mi się bardziej ze światem Walta Disneya niż z jakąkolwiek hiszpańską tradycją. Wśród rzeźb (było ich chyba z kilkadziesiąt) aż się roiło od księżniczek i zwierzątek. Wszystkie spalono o północy w samym centrum miasta, w dosyć wąskich ulicach, chyba tylko po to, aby zapewnić najlepszą widoczność szacownym gościom okupującym drogie restauracyjne ogródki. Kto nie miał rezerwacji, był skazany na ścisk i wdychanie smrodu powstałego po spalanych kukłach. Fiesta w Alicante poległa na ołtarzu masowej turystyki. Tradycja budowania kartonowych figur przekształciła się w marketingowy konkurs z nagrodami, w którym uczestniczą poszczególne dzielnice Alicante.
Dlatego lepiej wybrać się na obchody święta San Juan do innych mniejszych miejscowości. W przepięknym starym miasteczku Altea nie pali się kukieł, młodzież ścina olbrzymią topolę, którą potem niesie w pochodzie uliczkami starego miasta i wystawia na przykościelnym placu. Fiesta nawiązuje do prastarych zwyczajów w regionie, stanowi rodzaj błogosławieństwa i modłów do matki natury, aby dawała zawsze obfite plony rolnicze.
My wybraliśmy się w tym roku na naszą kamienistą plażę w Amerador. Rozpalono parę ognisk, nie zabrakło gitary. Pojawiły się stoliki z wiktuałami, unosił się zapach pieczonej świeżej ryby. Na plażę wstąpił duch dobrej zabawy. Obyło się bez petard i sztucznych ogni. Byliśmy w totalnej opozycji do tego, co działo się w tym samym czasie w centrum Alicante. Wyciągnęliśmy z naszych sakw dobre hiszpańskie wino oraz lokalne owcze sery. Nikt nie domagał się od nas biletów wstępu.
Noc Świętojańska na plaży w Amerador
Palmowe cudo w Elche
Wizytę w Elche należy koniecznie zacząć od wdrapania się na kościelną wieżę widokową w centrum starego miasta. Warto pokonać prawie 200 krętych schodów, aby ujrzeć niezwykły widok – morze palm otaczających miasto. Od razu przychodzi skojarzenie z oazą na pustyni. Park El Palmeral liczy dzisiaj ponad 200 000 drzew i zajmuje powierzchnię kilku km. Nie do wiary, że ten palmowy gaj powstał ponad tysiąc lat temu (pod koniec VIII w.) i założyli go ówcześni „okupanci” półwyspu – Arabowie i że na początku był kilka razy większy – liczył ponad 1 mln drzew. Aby uniknąć monokultury, wśród palm posadzono też liczne drzewa pomarańczowe, cytrynowe, granaty i inne, co w całości tworzy gigantyczny egzotyczny park.
W miejscu dzisiejszej bazyliki Santa Maria, ze szczytu której podziwiamy panoramę, kilkaset lat temu stał meczet. Po przejęciu miasta z rąk Maurów w roku 1265 został natychmiast wyburzony. Ogrodu palmowego na szczęście nie zniszczono. Żyje do dzisiaj i jest chlubą miasta.
Elche leżące kilkanaście km od Alicante odwiedziliśmy już parę lat temu, ale na ówczesnym etapie poznawania Hiszpanii nie mieliśmy jeszcze pojęcia, co podziwiamy. Tymczasem ten olbrzymi las drzew palmowych należy do najwspanialszych świadectw zaawansowanej cywilizacji hispano-arabskiej. W okresie między VIII a XII stuleciem Arabowie wykazali się prawdziwym kunsztem w dziedzinie gospodarki wodnej – potrafili zbudować skomplikowany system nawadniania drzew palmowych, który do dzisiaj zadziwia inżynierów pomysłowością i rozmachem. Aż wstyd, że w dotychczasowych wojażach po Hiszpanii – zapatrzeni w pałace, meczety czy warowne twierdze mauryjskie – nie zwracaliśmy uwagi na takie aspekty arabskiego dziedzictwa.
El Palmeral: fontanny ozdobione płytkami azulejos oraz malowidło przedstawiające kobiety piorące ubrania w kanale doprowadzającym wodę do gaju palmowego w czasach mauryjskich.
Kwitnące ogrody Hiszpanii
Gdy Maurowie opanowywali półwysep iberyjski, zastali tam jałowe górzyste ziemie, na których tubylcy uprawiali co najwyżej oliwki i pszenicę. Natomiast po paruset latach swoich rządów, gdy zostali wyparci z półwyspu, pozostawili za sobą nie tylko okazałe meczety i pałace, ale i kwitnące rolnictwo.
W latach 1603-1604 wysłannik króla Francji B. Joly tak opisał w jednym z listów swoje wrażenia: „… rozkoszną okolicę znajdziecie w królestwie Walencji, ziemi tak bogatej, że nazywają ja regalada (to znaczy: podarowana), jako że jest istnym darem niebios. Deszcz co prawda rzadko tam pada, ale ludzie pomagają sobie czerpiąc ze studzien wodę, którą małymi ceglanymi rynnami przeprowadzają do swoich ogrodów. Kraj cały zieleni się od drzew, trawy i winnic, na moczarach zaś uprawia się ryż; wszędzie rosną palmy, drzewa cytrusowe i pomarańczowe, morwy…a spotkacie też trzcinę cukrową… (za Marcelinem Defourneaux, Życie codzienne w Hiszpanii w wieku złotym,1968).
Ten obraz niewiele zmienił się do dzisiaj . Podobne odczucia mieliśmy podczas wycieczki rowerowej na północ od Alicante oraz w czasie licznych podróży autem. Wspólnota Walencka pozostaje nadal krainą żyznych ziem i kwitnących ogrodów, dostarczając dzisiaj prawie 20% żywności w Hiszpanii.
Cytrusy z regionu Walencji cieszą się dobrą sławą nie tylko w Hiszpanii
Jedna z licznych winnic w okolicach Alicante – w poblizu miasteczka Agost
Najeźdźcy mający wielowiekowe doświadczenie życia w warunkach pustynnych (Mezopotamia, Egipt) wiedzieli jak przekształcić nieużytki w urodzajne pola i sady. Przenieśli na półwysep znane im dobrze osiągnięcia inżynierii wodnej, m.in. wspomniane studnie tzw. norias. Wyposażone one były w ruchome koła z glinianymi czerpakami, puszczane w ruch za pomocą mułów.
Wraz z upowszechnieniem technik nawadniania Arabowie zaczęli sprowadzać na półwysep najlepsze gatunki drzew, krzewów oraz roślin, głównie z Indii i Azji Południowo-Wschodniej. Lista tych nowych gatunków jest bardzo długa, znajduje się na niej większość owoców i roślin kojarzących się nam dzisiaj z Hiszpanią. Są tam nie tylko cytrusy, daktyle, ale i soczewica, bakłażany, karczochy,ogórki, no i liczne rośliny przyprawowe, wśród nich nawet czosnek. Trudno w to uwierzyć, ale nad przemianami w rolnictwie czuwały wówczas ośrodki badawcze, w których analizowano warunki uprawy nowych roślin oraz opracowywano poradniki rolnicze. W ten sposób arabskie osiągnięcia w Hiszpanii mogły promieniować potem na rozwój rolnictwa w całej Europie, co też się stało. Mieszkańcy regionu są dzisiaj dumni z tego dziedzictwa. Nieprzypadkowo podczas święta Cristianos y Moros w paradzie kroczył dumnie niezwykle barwny legion rolników.
Calpe da się lubić
Nienawidzę Benidormu. Nie pojmuję wcale, po co Hiszpanie zbudowali tutaj tak marną kopię Manhattanu. Za to polubiłem Calpe, które mimo iż również grzeszy gęstą zabudową (wysokie hotele i apartamentowce nad samą plażą), jest cudownie położone i ma piękną starówkę. To dzięki potężnej majestatycznej skale, która dominuje nad miastem, brzydota wysokich apartamentowców nie kłuje tak w oczy jak w pobliskim Benidormie.
Od tej strony masyw Penon de Ifach wydaje się nie do zdobycia
Calpe było w czasach Maurów ważnym i gęsto zaludnionym ośrodkiem rolniczym i rzemieślniczym. Gdy miasto zostało odbite z rąk Arabów w 1240 roku , Korona Aragońska długo jeszcze musiała tolerować obecność licznych w tej okolicy zislamizowanych rolników i i drobnych wytwórców. Łatwo jest dzielić wśród rycerzy zdobyczne hektary , trudniej spowodować, aby ziemia przynosiła nadal bujne plony. Mimo licznych zachęt materialnych chrześcijańscy osadnicy z północy ociągali się z przyjazdem na tereny odbijane z rąk Arabów. Muzułmańska ludność, która w większości nie chciała opuszczać półwyspu, ale też nie dawała się mimo licznych zachęt i przywilejów chrystianizować, będzie żyć i pracować w regionie Walencji jeszcze ponad 350 lat(!). Co więcej przywódcy rekonkwisty zmuszeni byli utrzymywać na niektórych terenach, jak właśnie w Calpe, muzułmańską administrację, która sprawowała w ich imieniu władzę nad okolicznymi rolniczymi wioskami i łagodziła ewentualne niepokoje. Dopiero w roku 1609 król katolicki podjął decyzję o całkowitym wydaleniu tzw. morysków (przechrzczonych Maurów) nie tylko z regionu Walencji, ale i z całego Półwyspu. Napływający z północy osadnicy mieli więc sporo czasu, aby przejąć od Arabów wszystkie tajniki uprawy roli i sadów i w ten sposób zachować rolniczą tradycję regionu Walencji.
Spotkaliśmy w Calpe parę realizacji słynnego hiszpańskiego architekta R. Bofilla, który próbował zerwać ze szpetotą współczesnego budownictwa i nawiązał do dawnego mauryjskiego dziedzictwa.
Spacerując uliczkami starego miasta w Calpe czuliśmy klimaty pueblos blancos z Andaluzji
Wspinaczka na Penon de Ifach
Być w Calpe i nie wejść na Penon de Ifach (332 m n.p.m) to byłby ciężki grzech. Ten skalisty cypel to przecież ikona krajobrazowa całego wybrzeża Blanco Costa. Powstał podobno wskutek osunięcia się jednej z pobliskich gór Sierra de Olta. Dzisiaj znajduje się pod ochroną ze względu na ponad paręset rzadkich gatunków flory i kilkudziesięciu gatunków ptaków. Obejmuje obszar 42 hektarów i jest najmniejszym rezerwatem przyrody w Hiszpanii.
Skała od strony południowej strony mrozi krew w żyłach, jest tak stroma, że wydaje się nie do zdobycia. Tymczasem po drugiej stronie wzgórze jest łagodniejsze – choć nadal niełatwe – i można go zdobyć w ciągu godzinnej wspinaczki, wspomagając się po drodze licznymi łańcuchami i linami. Odradzam wybierać się tam polskim zwyczajem w trampkach albo szpilkach, bo o katastrofę będzie łatwiej niż w naszych Tatrach. Kamienie na szlaku są tak wyślizgane, że łatwo stracić panowanie. Nie tylko widoki zapierają dech w piersiach, sama ścieżka stanowi atrakcję samą w sobie. Wzdłuż szlaku towarzyszyły nam rzadkie gatunki mew wijących tu swoje gniazda oraz nieziemskie zapachy roślin śródziemnomorskich, rozmarynu, tymianku i szałwii.
Z góry kwartał wieżowców wzdłuż wybrzeża w samym środku Calpe przypomina rząd klocków lego. Stąd dobrze widać, że są kwartały, gdzie władze zakazały wysokiej zabudowy i próbują się jakoś ratować przed współczesnymi barbarzyńskimi najeźdźcami – developerami. W przepięknej panoramie miasta oglądanej z wysokości Penon de Ifach brakuje mi tylko zarysu potężnego zamku z czasów średniowiecza, takiego jak choćby w Alicante lub Almerii. A taki zamek stał w czasach mauryjskich na sąsiednim nadmorskim wzgórzu Morro de Toix , w nim właśnie rezydowała administracja regionu .
Słodki nastrój w Villajoyosa
Leżymy sobie na plaży pod palmami i patrzymy w kierunku kolorowych fasad kamienic , najbardziej charakterystycznego elementu zabudowy starej części Villajoyosy. Tak różnobarwnego miasta nie spotkaliśmy jeszcze na wybrzeżu Costa Blanca ani w ogóle w Hiszpanii. Te kolory nie pojawiły się tylko z potrzeby estetycznej. Miały znaczenie praktyczne – ułatwiały żeglarzom i rybakom rozpoznawanie domów z dużej odległości od strony morza, pozwalały też łatwiej znosić rozłąkę z rodziną. Żony przygotowywały kolacje i zapalały w oknach lampy oliwne. W ten sposób dawały mężom znać, że czas już wracać do domu, że czeka na nich ciepły posiłek.
Widok na „radosne miasto” od strony plaży
Już w samej nazwie miasta (po walońsku „radosne miasto”) kryje się dobry nastrój, o jaki starają się tutejsi mieszkańcy. Taka nazwa ma swoją ciekawą genezę … marketingową. Założyciele osiedla (powstałego dopiero w 1300 r.) chcieli przyciągnąć w ten sposób do siebie chrześcijańskich osadników z północy półwyspu, co jak wiemy z Calpe, nie należało wówczas do łatwych zadań. Można przypuszczać, że akcja marketingowa okazała się jednak skuteczna, bo miasto w końcu powstało, a jego włodarze wznieśli okazałą twierdzę obronną przed napadami piratów berberyjskich. Niestety, pozostały po niej jedynie fragmenty murów.
Swoistym dopełnieniem „radości” zapisanej w nazwie miasta jest utrzymująca się od XIX wieku słodka tradycja – związana z produkcją czekolady w kilku tutejszych wytwórniach. W Muzeum Czekolady można poznać historię produkcji czekolady i dawne technologie jej wytwarzania.
Jeżeli przebywając na Costa Blanca chcesz wprawić się w dobry nastrój, koniecznie wybierz się do Villajoyosa – miasta radości i słodkiego czekoladowego bogactwa.
Ten spotkany na ulicy mieszkaniec Villajoyosa kontynuuje dawne tradycje rzemiosła – robi plecionkę na butlę do wina
Niespodzianki wśród gajów nisperos
Gdy znudziło nam się już plażowanie na Costa Blanca i tropienie zagadek średniowiecznej historii regionu , pojechaliśmy do wodospadów Algar (Las Fuentes del Algar) nieopodal miasteczka Callosa de Ensarriá, kilkanaście km od Benidorm. Spotkała nas bardzo miła niespodzianka, mogliśmy tu bowiem popływać w chłodnej, krystalicznie czystej wodzie.
Na około 1,5- kilometrowym odcinku wody rzeki Algar w ciągu setek tysięcy lat wyrzeźbiły w krasowych skałach malownicze jary, liczne wodospady oraz naturalne baseny do kąpieli. W tym urokliwym miejscu powstał też park botaniczny z rzadko spotykanymi gatunkami roślin.
Przed wejściem do parku z wodospadami witają nas liczne stoiska ze świeżo zebranymi pomarańczowymi owocami nisperos. Ktoś je nazwał ładnie po polsku nieszpułkami. Z nisperos mamy bardzo dobre wspomnienia z Portugalii, gdzie odkryliśmy je już parę lat temu i odtąd lubimy opychać się nimi przy każdej okazji pobytu na Półwyspie iberyjskim. Są bardzo smaczne, choć lekko cierpkie i nie przypominają w smaku żadnych innych znanych nam owoców. Nieszpułka jest ciekawym dodatkiem smakowym do niektórych lokalnych potraw, np. do sałatki krewetkowej. Niestety, w restauracji, gdzie jedliśmy obiad, właściciel poszedł na łatwiznę, oferował tradycyjne hiszpańskie menu bez żadnych sezonowych dodatków. Musieliśmy się więc zadowolić tylko tym, że podano nam obiad w ogrodzie w sąsiedztwie owocujących drzew nisperos.
Dolina rzeki Algar to prawdziwe zagłębie nieszpułkowe, a miesiąc czerwiec jest najlepszym okresem zbioru tych owoców. Uprawą zajmują się tu sadownicy aż w kilkunastu miejscowościach. Praojczyzną nieszpułki są Chiny i Japonia. Do Europy została sprowadzona jednak nie przez Arabów, ale przez zakon jezuitów w XVII wieku. Ambitni zakonnicy nie chcieli być pewnie gorsi od swych niedawnych najeźdźców – innowierców i też dodali swoją cegiełkę do kwitnących ogrodów Walencji.
Dodaj komentarz