Jestem w Maroku, ale czuję się tak jakbym przebywał w Andaluzji. Gdy patrzę na minaret Kutubia w centrum Marrakeszu, mam w oczach bliźniaczo podobną słynną wieżę Giralda w Sewilli. Gdy nocujemy w marokańskich riadach, na myśl przychodzą od razu andaluzyjskie patia w Kordobie z fontannami i drzewkami cytrusowymi. Także półpustynne, górzyste krajobrazy Maroka kojarzą mi się bardzo z hiszpańską mesetą.
Ile Andaluzji w Maroku?
Jakże wiele jest tutaj pamiątek po wspólnej średniowiecznej historii Hiszpanii i Maroka, gdy obydwa państwa były częściami jednego wielkiego imperium muzułmańskiego. I gdy miały wspólnych przywódców.
Za rządów Almorawidów jak potem Almohadów w XI i XII wieku ( obydwie dynastie były pochodzenia berberyjskiego) prowincja Al-Andaluz przeżywała nadal pomyślny rozwój zapoczątkowany za panowania poprzednich islamskich władców. Wielkie centra kulturowe, naukowe i rzemieślnicze Al.-Andaluz , takie jak Kordoba czy Sewilla promieniowały wówczas na pozostałe mniej rozwinięte ośrodki, także w północnej Afryce. Muzułmańscy, chrześcijańscy oraz żydowscy rzemieślnicy wyjeżdżali do Maroka, pracowali tam przy budowie prestiżowych obiektów. Dokonywała się swoista wymiana doświadczeń po obydwu stronach cieśniny Gibraltaru. Nic dziwnego że istnieje tak wiele trwałych podobieństw między Marokiem a Andaluzją , zwłaszcza w architekturze i zdobnictwie.
Wnętrze pierwszego riadu w Marrakeszu – legendarnego Domu Arabskiego
Styl starych marokańskich domów powstał w wyniku naśladowania stylu andaluzyjskiego w architekturze. A ten z kolei ma w sobie korzenie nie tylko arabskie, ale i romańskie oraz elementy śródziemnomorskie.
Ściany marokańskich pałaców zdobią arabeski, kolorowe płytki ceramiczne i gipsowe misterne ornamenty, niemal takie same jak te podziwiane w Grenadzie czy Sewilli. Barwna mozaika marokańska też była niegdyś sprowadzana z Andaluzji, zanim nie zaczęto ją wytwarzać w Maroku i po udomowieniu nadano jej nazwę zellige . Jeden z tutejszych tradycyjnych nurtów muzycznych nazywa się andaluzyjski – przywieźli go z sobą uchodźcy muzułmańscy z Półwyspu Iberyjskiego. Stanowi on oryginalne połączenie muzyki arabskiej z flamenco.
Berberyjskie korzenie
Odwiedziłem Marrakesz po kilkunastu latach przerwy i jestem zdumiony, jak niewiele się to miasto zmieniło. Paul Bowles, słynny amerykański pisarz napisał w roku 1971: „Marrakesz jest dla odwiedzającego nieustanną konfrontacją z tym co nieprawdopodobne, dziwne, absurdalne.” (Paul Bowles: Podróże. Pisma zebrane 1950-1993. Swiat Książki,2014). Minęło od tamtego roku tyle lat , a ta konfrontacja przebiega z grubsza tak samo i dzisiaj .
Minaret Kutubia podpowiada, że jesteśmy w kraju islamskim. Ale na placu Jamaa El-fna ciągle dają znać o sobie przedislamskie tradycje. Gdy zapadnie zmierzch , na placu pojawiają się berberyjscy czarodzieje, wróżbici, zaklinacze wężów, muzycy i tancerze usiłujący zapaść w trans przy rytmie bębnów. W specjalnych sklepikach można kupić produkty do praktykowania czarnej magii, takie jak rogi, kolce i inne wysuszone części ptaków i gadów. Panuje atmosfera mająca niewiele wspólnego z islamską ortodoksją. Jak widać na głównym placu Marrakeszu, nadal mimo upływu ponad 1300 lat starania islamskich strażników wiary przynoszą mizerne rezultaty.
Wg różnych szacunków tylko ok.20-30 % Marokańczyków ma pochodzenie arabskie. Kolejne 1/3 stanowią Berberzy czyli rodowici mieszkańcy tutejszych gór i pustyń, pierwotni mieszkańcy Afryki północnej i Sahary ( w VII wieku podbici przez Arabów zaadaptowali islam i wyznają go do dzisiaj). Reszta ludności to mieszanka etniczna berberyjsko-arabska powstała w ciągu wielu minionych wieków w wyniku integrowania się kultur żyjących na jednym terytorium. Właśnie Marrakesz chyba najlepiej pokazuje, jakim tyglem kulturowym jest Maroko.
„Supermarket Marrakesz”
Miasto jawi mi się jak jedno olbrzymie targowisko, które rozlało się po niemal całej medinie, i wciska się niemal w każdy zaułek starego miasta. Globalizacja na szczęście dociera tu w ograniczonym zakresie. Zalew tanich chińskich towarów nie jest jeszcze w stanie dosyć długo wyprzeć rodzimej marokańskiej wytwórczości opartej na pracy tanich i uzdolnionych berberyjskich rąk. W sukach króluje nie tylko handel, ale i usługi oraz manualna wytwórczość – rzemiosło wykonywane z pomocą starych urządzeń pamiętających ubiegły wiek.
Kowale i stolarze pielęgnują od wieków tradycję rzemiosła – mają swoje suki na terenie medyny
W obrębie medyny zachowało się do dzisiaj aż kilkadziesiąt karawanserajów, gdzie w średniowieczu zatrzymywały się na nocleg kupieckie karawany. Berberzy – od wieków kontrolujący szlaki handlowe na Saharze – mają tu nadal prawdziwe pole do popisu. I pokazują w pełnej krasie, że są nacją z talentem do handlu i drobnego rzemiosła. Marketing niewiele zmienił się od naszego ostatniego pobytu – oparty przede wszystkim na armii naganiaczy, od których trudno się uwolnić. Nie są ich w stanie w tutejszym chaosie tysięcy straganów zastąpić żadne najbardziej wymyślne algorytmy czy aplikacje mobilne. Praktykowana jest za to nawet bardziej niż kiedyś wyrafinowana technologia doprowadzania klienta do towaru.
Jak tu nie ulec podszeptowi, że dzisiaj jest ostatni dzień darmowej promocji na Festiwalu Kolorów kilka ulic dalej. Potem nasz naganiacz czatuje na nas za każdym rogiem. Zapewnia wielokrotnie, że pomoc jest za friko. I rzeczywiście, gdy już znajdziemy się w farbiarni tkanin, dotrzymuje słowa, nie wyciąga ręki po zapłatę. Kątem oka widzimy jednak, jak bierze jakiś datek od sprzedawcy, u którego kupiliśmy niebieską chustę. Tak więc i tutaj dotarła brutalna praktyka wiązania wysiłku marketingowego z wynikami sprzedaży.
Po kilku godzinach błądzenia pomiędzy sukami, nagabywania nas przez dziesiątki berberyjskich marketingowców, podejmowania licznych „prób samobójczych” podczas przejść przez ruchliwe ulice czujemy, że pomału kruszeją filary naszej przyjaźni polsko- marokańskiej. Widać to zwłaszcza w oczach żony, gdy ze łzami w oczach wysupłuje ostatnie drobne na napiwki i z rezygnacją na twarzy domaga się natychmiastowego udania się do pokoju hotelowego z dala od zgiełku Marrakeszu. Ale zbieramy na koniec wszystkie nasze siły i nie poddajemy się. Wszak w naszych genach mamy dobre historyczne doświadczenia – odparliśmy hordy tatarsko-tureckie pod Chocimiem, potem nasza husaria przepędziła Turków spod Wiednia. Zatrzymujemy się przy stoisku z sokiem wyciskanym z granatu, wypijamy potem szklaneczkę marokańskiej herbatki miętowej, zgłodniali rzucamy się na pachnący przyprawami tadżin na ulicznym stoisku. I pomału odzyskujemy naszą wiarę w sojusz polsko-marokański.
Riady
to prawdziwy fenomen hotelowy Maroka, z którego ten kraj może być dumny. Udało się tu bowiem upowszechnić na potrzeby turystyki lokalną tradycję , ba, uczynić z niej atrakcję. Dlatego rzadko spotyka się tutaj hostele czy pensjonaty na modłę zachodnią. Riady są tradycyjnymi domami wybudowanymi niegdyś przez zamożnych mieszczan na terenie medyn. Budynki nie mają okien od ulicy – światło i powietrze docierają od środka domu – zazwyczaj piętrowego dziedzińca z ogrodem i fontanną na parterze. Taki układ nie był przypadkowy – chronił kobiety islamu przed światem zewnętrznym, zapewniał im prywatność. Łagodził domownikom zbyt wysokie temperatury – okna były otwierane na dziedziniec, gdzie zawsze było chłodniej niż poza murami.
Jeden z wybranych przez nas riadów w As-Sawirze był tradycyjny, nieco zaniedbany; natomiast drugi w Marrakeszu stanowił udane połączenie nowoczesności z tradycyjnym wystrojem marokańskim.
Ale idea hotelu nie pochodzi jednak od Marokańczyków, ale od pewnej przedsiębiorczej Francuski (Helene Sebillon-Larochette ) żyjącej w latach 40-ych w Marrakeszu. Zafascynowana tutejszą lokalną architekturą postanowiła wyremontować jeden ze starych riadów i przekształcić go w luksusową restaurację. W ten sposób powstał La Maison Arabe czyli Dom Arabski, który szybko zdobył renomę najlepszej kuchni w Marrakeszu , stołował się tutaj sam Winston Churchill. W roku 1997 nowy właściciel obiektu wykupił sąsiadujące stare domy, odnowił je z przepychem i założył hotel. Pomysł z czasem znalazł licznych naśladowców. I dziś w niemal każdej medynie Maroka można wynająć pokój w riadzie. Trudno uwierzyć, ale w samym Marrakeszu działa już ponad 800 riadów hotelowych..
Hotele są bardzo zróżnicowane – niektóre są połączone z luksusowymi restauracjami oferującymi orientalną kuchnię przy świecach i lokalnej muzyce, inne posiadają własne baseny, usługi spa oraz wspaniałe ogrody. Do takich należy właśnie wspomniany Dom Arabski. Warto tam zajrzeć – obiekt jest przepiękny, znajduje się niedaleko bramy Bab Doukalla.
My spaliśmy w skromniejszych obiektach, ale w każdym z nich odczuwaliśmy swoisty marokański klimat. Musimy jednak szczerze przyznać , że oprócz wielu zalet ( jak lokalizacja w samych centrach miast , odizolowanie od ulicy czy możliwość podziwiania panoramy miast z górnych tarasów ulokowanych na dachach) posiadają one też jedną wadę. Jest nią niestety hałas pochodzący z wewnętrznego dziedzińca, pochodzący od samych turystów, którzy chcą czuć się przecież swobodnie Trudno nie mieć otwartych okien w tamtym klimacie.
Maroko – czy stabilne królestwo?
Maroko uchodzi za jeden z najbardziej stabilnych i bezpiecznych krajów w Afryce Północnej. Dowodem na to miał być łagodny przebieg islamskiej wiosny z roku 2011, która ledwie musnęła ten kraj. Ciekawe, że podobnie spokojnie działo się tylko w tych krajach arabskich, w których rządzą monarchowie.
Odniosłem wrażenie, że większość Marokańczyków jest tradycyjnie przywiązana do instytucji króla i ma do niego spore zaufanie. W konstytucji jest sprytny zapis, że żadna partia , która zwycięży w wyborach, nie może samodzielnie utworzyć rządu, musi zawsze iść na kompromisy z pozostałymi partiami. Wtedy król ma świetne pole do popisu – zazwyczaj występuje w aureoli rozjemcy – jako bufor łagodzący międzypartyjne konflikty.
Dużą przebiegłością wykazał się obecnie panujący Mohammed VI ( od 1999) , gdy w czasie islamskiej wiosny dokonał z własnej inicjatywy – zanim tłumy wyszły na ulice – paru zmian w systemie władzy. Np. przekazał część swojej władzy parlamentowi. Ukłonem wobec Berberów było wprowadzenie języka berberyjskiego jako drugiego urzędowego obok arabskiego, a także zwolnienie niektórych więźniów politycznych.
Czy jednak znajdujemy się w kraju stabilnym politycznie? Mimo tych wszystkich posunięć liberalizacyjnych na północy w górach Rif – widać je dobrze z brzegów Hiszpanii – od czasu do czasu (ostatnio w ub. roku) dochodzi do gwałtownych protestów i wystąpień przeciw władzy. Już pod koniec lat 50-ych słynący ze szczególnej zadziorności Berberowie z gór Rif sprzeciwiali się władzy centralnej w Rabacie i marzyli o utworzeniu własnego państwa. Zapłacili za to okrutną cenę. Podczas walk z wojskami królewskimi zginęło ich wówczas około 10 tysięcy. Panujący wtedy król Hassan II , ojciec Mohammeda V, ukarał niesfornych Berberów z północy biczem gospodarczym – wstrzymano na długie lata dotacje i inwestycje w regionie, w wyniku czego panuje tam do dzisiaj największe ubóstwo i bezrobocie. To właśnie głównie z tego regionu wyjechały przed prześladowaniami tysiące arabskich Berberów do Zachodniej Europy.
Brama Bab Agnau – najstarszy fragment fotyfikacji Marrakeszu – powstała w XII w. za panowania Almohadów
Berberowie od wieków byli solą w oku dla kolejnych władców i protektorów Maroka. To dumny naród, który przez wieki kształtował się w surowych warunkach górskich i na pustyniach. I kochający wolność. Berberowie nazywają sami siebie Amazighen czyli „ludzie wolni”. Dodajmy, ze w islamskich armiach opanowujących półwysep iberyjski żołnierze berberyjscy zawsze odgrywali kluczową rolę.
Arganowa rewolucja
Po kilku godzinach jazdy autobusem wjeżdżamy w sam środek arganowej krainy. Ciągnie się ona wzdłuż wybrzeża Atlantyku aż po góry Antyatlas. Mijane po drodze zadrzewienia przypominają znajomy krajobraz Andaluzji, tyle że tam zamiast arganu dominują drzewa oliwkowe. Wypatruję osławionych kóz pasących się na drzewach, ale daremnie – to już coraz rzadziej spotykany obrazek, odkąd berberyjscy mieszkańcy tych stron uświadomili sobie, że owoce arganu mogą stać się ich bogactwem narodowym.
Argan to gatunek endemiczny, który rośnie wyłącznie na południu Maroka. Przez szyby autobusu migają od czasu do czasu szyldy i reklamy kooperatyw arganowych – zakładanych i prowadzonych przez kobiety, co uważa się za fenomen w kraju muzułmańskim. Łatwo rozpoznać te feministyczne spółdzielnie arganowe w miastach – mają swoje sklepy przy głównych ulicach w As-Sawirze, Agadirze czy Marrakeszu i niemal wszystkie demonstrują, jak wygląda tradycyjna obróbka owoców arganu . Najpierw rozłupuje się kamieniem pestki owoców, potem orzechy miele się w kamiennych żarnach. W efekcie pozyskuje się cenny olej oraz wytłoki w postaci brązowych placków, które służą potem jako pasza dla kóz. Kozy konsumują więc nadal argan, tyle tylko że nie musza już po niego wspinać się na drzewa, a przy okazji je dewastować.
Ta arganowa rewolucja zaczęła się w II połowie lat 90-ych – od tego czasu powstało w Maroku aż kilkadziesiąt spółdzielni. Specjalizują się w wytwarzaniu bezcennego oleju arganowego i produkowaniu kosmetyków, ale zarazem przyczyniają się do emancypacji berberyjskich kobiet, zachęcają do podejmowania samodzielnej pracy oraz wspierają ich edukację.
Ale uwaga na podróbki. Bo okazuje się, że zwłaszcza w dużych miastach , powstają także fałszywe spółdzielnie arganowe, kobiece tylko z nazwy. Takie na pokaz dla turystów, w których kobiety przed sklepem służą wyłącznie jako manekiny marketingowe , natomiast męscy założyciele chowają się za kotarami na zapleczu. Autentyczne kooperatywy kobiece spotykaliśmy w mniejszych miejscowościach, jak np. w Tafraout. Tam kobiety życzliwie mówiły o swoim biznesie i wtajemniczyły nas w proces powstawania kosmetyków. I tylko tam dokonywaliśmy zakupów.
Jadwiga próbuje sie wdrożyć do arganowego fachu w jednej z kobiecych spółdzielni. W misce znajdują się już wyłuskane orzechy , które za chwilę zostaną wsypane do granitowych żaren, od wieków takich samych.
Arganowy biznes należy do nielicznych, który w Maroku ma pozytywny wpływ na środowisko. Moda na lasy arganowe stała się cudowną naturalną bronią przed napierającymi od wschodu piaskami Sahary. A jeszcze kilkanaście lat temu drzewom tym groziła zagłada. Ich powierzchnia kurczyła się w wyniku urbanizacji – lokalne społeczności nie dbały o ich odbudowę, były wyrąbywane na opał lub pozostawiane na pastwę kóz.
Białoniebieskie miasteczko
Jeszcze dzień wcześniej nasze oczy cieszyły się odcieniami pomarańczy i różu – kolorów dominujących w Marrakeszu. Teraz nagle po kilku godzinach jazdy autobusem musimy przestawić się na barwy biało-niebieskie , bo taki jest znak rozpoznawczy As-Sawiry, kolejnego etapu naszej podróży. Biało- niebieski kolor króluje tu niemal na każdym kroku, na drzwiach i w oknach, na fasadach domów, a nawet w starym rybackim w porcie.
Spotkałem się z określeniem, że As-Sawira jest Marrakeszem w miniaturze. Więcej tu jednak wpływów europejskich niż arabsko-berberyjskich. Mury obronne otaczające miasto zostały zbudowane przez Portugalczyków w XVIII wieku. W gęstwinie wąskich uliczek mediny inaczej niż w Marrakeszu trudno tutaj zabłądzić. Bo ulice zostały rozplanowane już regularnie po europejsku przez francuskiego architekta Theodore Cornuta .
As Sawira zyskuje sławę najpiękniejszego historycznego i kulturalnego miasteczka Maroka. Medyna została niedawno wpisana na listę obiektów światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto przyciąga swoją urodą i kameralną atmosferą przede wszystkim artystów, muzyków, malarzy. Pełno tu galerii, sklepów muzycznych i antykwariatów. Na starych murach zagościła na dobre sztuka naiwna. Co roku w czerwcu odbywa się tu słynny festiwal muzyczny Gnaoua. Tak nazywa się swoiste połączenie muzyki i rytuału religijnego czarnych niewolników, którzy w średniowieczu wraz z karawanami trafili na tereny Afryki Północnej (ciekawą relację na temat rytuału przedstawili A. i E. Lisowscy w swojej książce „Południki szczęścia”,2016).
Na festiwal Gnaoua nazywany czasem marokańskim Woodstockiem zjeżdża się nie tylko z Maroka, ale i z okolicznych krajów kilkaset tysięcy miłośników i fanów muzyki etnicznej, jazzu oraz reggae. Trudno sobie wyobrazić, jak to małe przecież miasto wytrzymuje taki „najazd Hunów” . A przecież i podczas naszego pobytu w październiku , gdy nie było żadnego festiwalu, odczuwaliśmy wyraźny nadmiar turystów na ulicach.
Miasteczko As-Sawira zostało odkryte przez turystów z Europy już w latach 60-ych, ale była to wtedy moda wśród dzieci kwiatów czyli hipisów. Wśród nich bywał tu nawet Jimi Hendricks. Nawet i dzisiaj spotyka się w mieście podstarzałych beatników – żywe pamiątki z tamtych czasów.
Poranny połów makreli
Wczesnym rankiem wymykam się z hoteliku , w którym nocujemy , do portu rybackiego. W każdym odwiedzanym kraju lubię zawsze obserwować wczesne powroty rybaków z morza, tym bardziej chciałem przeżyć to w As-Sawirze, słynącej z połowów sardynek i makreli.
Na nabrzeżu panował już ożywiony ruch. Krzykliwe stada mew unosiły się nad starym portem, dobrze pilnując łatwych źródeł zaopatrzenia. Rybacy naprawiają swoje sieci, krzątają się przy swoich łodziach, szykują do kolejnych połowów. Kilka kutrów rozładowywało swoje poranne zdobycze. Ale sposób opróżniania łodzi z ryb był zdumiewający. 2 młodych rybaków napełniało makrelami plastikowe wiadra, które po podrzuceniu w górę na wysokość 2-3 m były wyłapywane przez kolejnych rybaków. Ci przesypywali ryby do skrzyni, posypując je zmielonym lodem i ładowali następnie na samochód – chłodnię , który ponoć zawoził ryby jeszcze tego samego dnia do Marrakeszu.
Ahmed – doświadczony rybak z ponad 20-letnią przeszłością zawodową, widząc jak obserwuję rozładunek kutra , przyznaje, że do As-Sawiry technika jeszcze nie wkroczyła. Dlatego port ten przeżywa kryzys, przegrywa konkurencję z Agadirem i Casablancą, które dysponują dużymi nowoczesnymi portami i trawlerami. Dlatego coraz więcej rybaków traci pracę. Pozostało w zawodzie już tylko parę tysięcy rybaków mających do dyspozycji ponad 300 kutrów. Pytam Ahmeda o zarobki. Na jednym wypłynięciu w morze może zarobić 200 dirchamów ( miesięcznie od 1000 do 2000 ). W przeliczeniu na euro wychodzi od 100 do 200 euro w zależności od liczby i wydajności połowów. Ahmed zdołał już opanować podstawy angielskiego i chyba przygotowywał się już powoli do nowych możliwości zarobkowania w turystyce, która rozwija się z roku na rok w oszałamiającym tempie. I raczej już nie wierzył w poprawę losu rybaków w As-Sawirze mimo rozpoczętej rozbudowy części portu.
Wśród bajkowych krajobrazów
Chcieliśmy „posmakować” spokojniejszego Maroka. Złapaliśmy więc autobus podążający na południe w kierunku Antyatlasu. I po kilku godzinach jazdy wylądowaliśmy w samym środku baśniowej krainy, w Tafraout. Bez tłumów i natrętnych naganiaczy.
Tafraout – to mała miejscowość , gdzie niewiele jest do oglądania, ale idealna jako baza wypadowa do organizowania wycieczek – pieszo, rowerem albo wynajętą taksówką. Okoliczne doliny i wzgórza kuszą malowniczością i egzotyką berberyjskich wiosek.
Miasteczko otaczają pomarańczowo-różowe wzgórza, przystrojone w skały o fantastycznych kształtach. Rzeźbiła je tu w granicie Matka Natura przez setki tysięcy lat. Żadne opisy i zdjęcia publikowane w Internecie nie są w stanie oddać tego ,co tutaj widzimy. Podobne formacje skalne, ale na mniejszą skalę widzieliśmy kilka lat temu w Namibii wokół szczytu Spitzkoppe. Tutaj ciągną się wzdłuż paru dolin przez dziesiątki kilometrów.
Zaczynamy od kilkunastu kilometrowej wędrówki jedną z dolin w kierunku wioski Aguerd Oudat , nad którą unosi się potężna skała nazywana kapeluszem Napoleona. Wdrapujemy się pod sam skraj „cesarskiego nakrycia głowy”, aby podziwiać fantastyczne widoki na najwyższe szczytu Antyatlasu, dwie najbliższe doliny i na wioskę w dole. Krajobraz jest udekorowany starymi drzewami arganowymi. Podziwiamy, jak to wiecznie zielone drzewo daje sobie radę w tutejszym pustynno-górzystym klimacie. Toczy dzielną walkę o przeżycie, co widać po mocno poskręcanych konarach i korzeniach, które potrafią się wwiercić w twarde skały nawet na głębokość 50 metrów.
Wracamy do Tafraout sąsiednią doliną , również atrakcyjną i wśród skał o dziwacznych kształtach. Idziemy trochę na oślep , bo nie ma żadnych oznaczeń, do jakich przyzwyczailiśmy się w Europie. Tu nikt nie dba jeszcze o takich turystów jak my. Sami musieliśmy wyznaczyć sobie trasę na podstawie satelitarnej mapy Google. Przez cały dzień wędrówki nie spotkaliśmy ani tubylców ani żadnych turystów – z wyjątkiem 2 Anglików na motocyklach, którzy zatrzymali się przy nas na chwilę. A październik jest przecież wprost wymarzonym czasem na wypad do Antyatlasu, latem temperatury sięgają to 40 stopni. Tymczasem hoteliki w Tafraout są niemal puste.
Rowerem przez dolinę Ameln
Dolina Ameln słynie z malowniczo położonych starych wiosek berberyjskich, tzw. ksarów. Podczas naszej rowerowej wędrówki odbiliśmy od głównego traktu, aby zobaczyć z bliska jedną z takich wiosek. Oumesnat wyróżnia się skupiskiem starych glinianych domów wbudowanych w skalisty masyw Jebel el Kest (2357 m.n.m.).
Tylko jeden z nich został odrestaurowany i mieści dzisiaj prywatne muzeum należące do rodziny Ahrassów. Ojciec rodu Abdeslam jako młody człowiek wyjechał za chlebem na północ do Tangeru, gdzie prowadził przez wiele lat sklep spożywczy. Jednak po wypadku , w wyniku którego stracił wzrok, powrócił w rodzinne strony i zainwestował oszczędności swojego życia w nowy biznes związany z turystyką. Najpierw odbudował rodzinny dom liczący około 400 lat. Jeszcze w latach 80-ych ub. wieku zamieszkiwała w nim 3-pokoleniowa rodzina licząca aż 20 osób.
Rodzina Ahrass (ojcu pomagają dwaj synowie) oferuje dzisiaj poza zwiedzeniem muzeum i miejscami do spania także degustacje lokalnej kuchni berberyjskiej , wycieczki po okolicy a nawet wieczory z tradycyjną muzyką. Abdeslam gra na banjo, doskonale zna historię tego regionu, zwłaszcza dolinę Ameln,
Ściany całego domu są ulepione z pomarańczowej gliny zmieszanej z plewami – stwarzały domownikom doskonały mikroklimat; w lecie chroniły przed żarem, zimą zatrzymywały ciepło. Dom jest wbudowany w zbocze góry – liczy 3 kondygnacje. Najniżej „stołowały się” zwierzęta domowe, wyżej mieszkała, a właściwie tłoczyła się wielopokoleniowa rodzina ( był tu też skarbiec nazywany agadirem, w którym przechowywano zboże i żywność). Najwyżej z osobnym wejściem znajdowały się salon i pokoje dla gości.
Mustapha, syn Abdessalama odkrywa nam każdy zakątek jego domu, opowiada jak wyglądało życie dawnych mieszkańców. Jako właściciel starego drewnianego domu w Polsce z sentymentem słuchałem opowieści młodego Berbera. Znam dobrze ten stan umysłu, który wynika z pasji.
M Młody Ahrass pokazuje oryginalny sufit domu wykonany z drewna arganowego i palmy daktylowej oraz kolekcję starych berberyjskich ozdobnych drzwi .
Właściciele gromadzą dawne sprzęty berberyjskie i narzędzia domowe, nie tylko używane od stuleci w rodzinie ale i odkupywane od okolicznych mieszkańców. Uratowali np. wiele fragmentów dawnych drzwi i okien, bogato zdobionych w ciekawe ornamenty. Dominują typowe symbole berberyjskie w postaci trójkątów, kwadratów i rombów.
Ratuje nas naczelnik poczty
Tylko średniowieczny dom należący do rodziny Ahrass miał szczęście. Powyżej niego stoją podobne domy, już mocno zrujnowane i skazane na powolną śmierć. Ich właścicieli nie stać na uregulowanie skomplikowanych kwestii spadkowych ani też nie troszczą się o zabezpieczenie dachów. Przeciekający dach w glinianym domu oznacza jego niechybną zagładę.
Berberyjskie wioski w dolinie Ameln były kiedyś ufortyfikowane (otoczone murem z wieżyczkami strażniczymi) , domy przylegały do siebie i „wtulały się” w zbocza gór. Miały także wspólne spichlerze dla mieszkańców – tzw. agadiry, które musiały być szczególnie chronione przez rabusiami, zwłaszcza po żniwach. W ten sposób odkrywamy mniej chlubną kartę z historii Berberów – łupili oni także notorycznie swoich pobratymców mieszkających na lądzie, zmuszając do budowy ochronnych fortec. Analogicznie jak to czynili mieszkańcy wielu miast nad Morzem Śródziemnym wznoszących w tym samym celu potężne warownie chroniące ich przed piratami berberyjskimi. Gdy w ubiegłym stuleciu napady Berberów wreszcie ustały , nowe domy można było stawiać w bardziej dostępnych i przyjaznych do życia miejscach, przy drogach, na brzegach rzek itp. Natomiast ruiny dawnych ksarów stawały się stopniowo opuszczane.
Jadąc potem wzdłuż doliny Ameln i przyglądając się kolejnym wioskom , widać wyraźnie jak znikają powoli dawne ksary, a poniżej nich stoją nowe, coraz bogatsze zabudowania z kamienia i cegły, coraz bardziej oddalone od zbocza gór,
Mieliśmy w planie zrobić na rowerach w dolinie Ameln tylko 30 parę kilometrów, ale po paru odjazdach od głównej trasy zrobiło się nagle ponad 50 km. Po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy – za wyjątkiem kilku robotników reperujących drogę .Gdy skończyły się nam zapasy wody i żywności , a po drodze nie znaleźliśmy ani jednego otwartego sklepiku, z pomocą przyszedł nam sympatyczny naczelnik urzędu pocztowego urzędujący na rozstaju dróg w wiosce Tahala . Nie dość, że podarował nam 2 litry wody , to jeszcze poczęstował owocami granatu i pomarańczy. Tutejsi mieszkańcy są bardzo przyjaźnie nastawieni do obcych. Z podobną życzliwością i chęcią pomocy spotykaliśmy się zresztą parokrotnie. Nigdy żadnej wrogości ani epitetów, z jakimi spotykają się u nas nierzadko wyznawcy islamu.
W czasie naszej rowerowej wędrówki zaprosiła nas na miętowa herbatkę grupa lokalnych niezależnych ekologów, którzy w dolinie Ameln prowadzą kursy nauki pisania i czytania dla młodzieży i kobiet – z elementami wiedzy ekologicznej.
Dodaj komentarz