Ameryka zdejmuje z cokołów pomniki swojego słynnego odkrywcy. Kolumb zbyt mocno kojarzy się tam z nieszczęściami, jakie to odkrycie przyniosło. A jak mają się pomniki Kolumba w Hiszpanii? Pojechałem specjalnie do Palos, małego miasteczka nad Atlantykiem (blisko 100 km na zachód od Sewilli) – to prawdziwe pomnikowe zagłębie. Monumentów, muzeów i pamiątkowych tablic oraz innych miejsc na cześć Kolumba i jego żeglarzy naliczyłem tutaj aż kilkanaście, a dwa pomniki należą do najwyższych w świecie. Gdyby protesty przeciw pomnikom odkrywcy Ameryki miały wybuchnąć w Hiszpanii, ich uczestnicy w okolicach Palos, mogliby nie dać sobie rady.
Kolebka odkrywców – cała w truskawkach
Przyjechałem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Gdzie rozpoczęto pisanie nowego rozdziału w historii świata. Ten niewielki obszar kilkunastu km z 2 miasteczkami Palos i Moguer u ujścia rzeki Pinta do oceanu można śmiało uznać za kolebkę odkrywców Ameryki. Ponad 500 lat temu życie kręciło się tutaj wokół morza i żeglugi. Dzisiaj tamtejsze okolice nie mają już wiele wspólnego z „uprawą morza”, z jakiej żyli średniowieczni przodkowie. Równinny, żyzny teren wzdłuż rzeki Pinta jest usiany plantacjami owoców oraz winnicami. Palos stało się słynne w Hiszpanii z uprawy i eksportu truskawek. Owoce stąd pochodzące można spotkać nawet na półkach naszych sklepów.
3 statki Kolumba wyruszyły w słynny odkrywczy rejs przez Atlantyk właśnie z Palos. pochodziły także z tutejszych portów, a na ich pokładach płynęły załogi w większości rekrutowane spośród okolicznych mieszkańców. Co więcej, cała wyprawa była przez kilka lat przygotowywana przez Kolumba, z cenną pomocą mieszkających w pobliżu franciszkanów z klasztoru La Rabida. To są wszyscy najmniej opiewani bohaterowie odkrycia Ameryki. Ci, którzy pomogli Kolumbowi w realizacji jego śmiałego planu i których potomkowie do dzisiaj uważają, iż bez pomocy ich przodków Kolumb nie zdołałby odkryć Ameryki.
Z franciszkanami za pan brat
Kilkaset metrów od brzegu rzeki Tinta stoi na wzgórzu Klasztor La Rabida . Świątynia przetrwała do dzisiaj w znakomitym stanie mimo licznych kataklizmów i wojen i jako jedna z nielicznych budowli w okolicy był niemym świadkiem rozgrywających się tutaj wydarzeń na przełomie lat 80-ych i 90-ych XV wieku. Tu w roku 1485 Kolumb ze swoim 5-letnim synem Diego zapukał do klasztornej furty po przyjeździe z Portugalii, gdzie bezowocnie zabiegał o przychylność króla Jana II Doskonałego dla jego pomysłu, aby popłynąć do Indii od strony zachodniej. W wyobraźni literackiej Tadeusza Peipera (w mało znanej książce pt. „Krzysztof Kolumb odkrywca”) nieznany przybysz zaskoczył zakonników słowami: Muszę prosić o wsparcie, bo królowie nie chcą przyjąć królestw, które im daję. Mnisi przyjęli go z otwartymi rękami.
Przed głównym wejściem do klasztoru wita nas krzyż żelazny i popiersie 2 franciszkanów – Juana Pereza i Antonio de Marchena. Chyba nikomu bardziej nie mógł Kolumb zawdzięczać powodzenia swojej wyprawy niż tym 2 zakonnikom.
Juan Perez, ówczesny przeor klasztoru, służył wcześniej na dworze królewskim jako sekretarz i spowiednik Królów Katolickich – Izabeli i Ferdynanda. Antonio de Marchena był z kolei uczonym i znanym astrologiem, także byłym doradcą dworu królewskiego. Kolumb nie mógł więc lepiej trafić. Może więc do klasztoru zastukał nie przypadkowo, bo wcześniej miał jakąś wiedzę o bardzo wpływowych zakonnikach?
Choć plan odnalezienia innej nieznanej jeszcze drogi do Indii oraz nadanie wyprawie religijnego wymiaru mogły wydawać się wówczas szalone, gospodarze klasztoru szybko stali się sojusznikami Kolumba. To za ich wstawiennictwem Kolumb stawił się parokrotnie na audiencji u Królów Katolickich oraz miał okazję przedstawić swój plan najbardziej wpływowym osobom na dworze. Juan Peres tak dalece angażował się w pomoc podróżnikowi, że osobiście udał się z listami Kolumba do Santa Fe pod Grenadą, aby dostarczyć je królowej. Klasztor wspierał Kolumba nawet wtedy, gdy losy jego wyprawy wisiały na włosku po początkowej odmowie wsparcia ze strony pary królewskiej.
Intelektualne tuzy z klasztorów
Gdy wchodzę do mieniącej się od złota kaplicy z alabastrową figurą matki Boskiej – Santa María de la Rábida Nuestra Señora de los Milagros (to po pod jej opiekę oddawali się często żeglarze przed wyprawą Kolumba), mam wyjątkowe szczęście. Grupa zwiedzających okazała się nagle i w cudowny sposób chórem zawodowych śpiewaków. Przez parę minut w maseczkach antycovidowych chórzyści wykonali tak pięknie pieśń Ave Maria, że ciarki przechodziły po plecach. Klasztor odkrył nagle przed nami swój akustyczny wymiar, a przecież muzyka zawsze pomagała nawiązać więzi z Absolutem, nie tylko w średniowieczu.
Szukam w klasztorze miejsc związanych z Kolumbem. W skromnej zakonnej celi na parterze miał on prowadzić długie dyskusje z przeorem klasztoru na temat naukowych szczegółów swojej wyprawy. Natomiast na I piętrze do sali nazywanej Pokojem Konferencyjnym Kolumba przeor Juan Perez wielokrotnie zapraszał liderów miasta Palos, aby ich przekonywać do idei wyprawy oraz przezwyciężyć ich początkowe opory. Kto wie, czy ta trwająca 7 lat walka Kolumba o poparcie Hiszpanów dla jego planu, nie była równie trudna i wyczerpująca jak ten jego pierwszy odkrywczy rejs, który trwał ledwie kilka miesięcy?
Na środku Sali stoi prostokątny stół, przy którym franciszkanie spotykali się z Kolumbem i rozprawiali o nawigacji i trudach planowanej podróży. Tematy rozmowy musiały być w tamtych czasach pasjonujące: Jaki kształt ma kula ziemska? Jakie mogły być hipotetyczne odległości do Cipango – wysp japońskich, do których dotarł niegdyś Marco Polo. Na pewno franciszkanie pochylali się wielokrotnie nad mapami i szkicami, jakie Kolumb przywiózł z Portugalii, gdzie narodził się jego pomysł wyprawy. Choć Kolumb był samoukiem, to jednak dzięki swojej zgromadzonej wiedzy mógł z mnichami klasztoru La Rabida dyskutować jak równy z równym. Nauka w czasach Kolumba rozwijała się w sporej mierze w zgromadzeniach zakonnych, a zakonnicy tworzyli wówczas wpływową elitę intelektualną. Mieli szeroki dostęp do ówczesnych ksiąg, których kopiowaniem przecież się zajmowali.
Klasztor leży w pięknym parkowym otoczeniu. Sąsiaduje także z niezwykłym ogrodem botanicznym imienia Jose Celestino Mutisa. To pachnący gaj pełen egzotycznych drzew, krzewów i roślin zebranych z 5 kontynentów. Park zawdzięcza nazwę kolejnemu duchownemu żyjącemu w XVIII wieku, który zasłynął jako uczony botanik, badacz przyrody odkrywanych lądów, ale był również profesorem anatomii, filozofem, matematykiem i astronomem. Tak, niegdyś Kościół mógł szczycić się swoimi światłymi uczonymi, szkoda, że dzisiaj duchowni tej rangi stają się już gatunkiem na wymarciu.
Żeglowanie na „łupinach”
Pogrążony w myślach o wykształceniu i uczoności dawnych zakonników opuszczam klasztorne wzgórze i kieruję kroki do znajdującego się obok muzeum „Muelle de las Carabelas” (Nabrzeże Karaweli). Tutaj właśnie znajdują się 3 wierne repliki statków Kolumba – „Santa Maria”, „La Nina” i „ La Pinta” – powstałe na początku lat 90-ych ubiegłego stulecia, kiedy to świętowano 500-lecie odkrycia Ameryki.
Dookoła karaweli panuje nastrój radosnej zabawy i rozrywki. Można wejść na pokłady statków, zaglądać do ich wnętrza, zrobić sobie pamiątkowe fotki z wesołkiem przebranym za dawnego żeglarza, a potem usiąść w „średniowiecznej knajpie” i ugasić pragnienie piwem. Albo robić zakupy na stoiskach z serami, winami, łakociami i innymi produktami lokalnymi.
W ładowni flagowego statku Kolumba „Santa Maria” oglądam odtworzone elementy dawnego wyposażenia, m.in. skrzynie z prowiantem, nad nimi wiszące makiety szynek, oraz beczki na wodę i wino. Manekin przebrany za marynarza pełni dyżur przy palenisku, gdzie gotowano strawy. Oglądane wnętrza oddają w sumie idylliczny obraz wyposażenia i życia na statkach – mógłby to być najwyżej obrazek z pierwszych dni, gdy ładownie miały pełen zapas prowiantu, a załoga widziała jeszcze oddalające się wybrzeże Hiszpanii. Wiemy z przekazów, iż zanim statki dopłynęły do pierwszych wysp, ich załogi żywiły się coraz bardziej psującym się mięsem i zarobaczonymi sucharami, a wino było już skwaśniałe. Współcześni lekarze przypuszczają nawet, iż sam Kolumb wskutek zatruć i braku elementarnych warunków sanitarnych zapadł podczas swoich podróży na tzw. reaktywne zapalenie stawów, na które cierpiał już do końca swych dni.
Myszkując kolejno po karawelach, sprawdzam skalę odwagi, jaką musieli dysponować w tamtych czasach inicjatorzy morskiej wyprawy w nieznane na tak małych statkach. Były niewiele większe od znanych nam bałtyckich kutrów rybackich a musiały opierać się sztormowym falom i silnym prądom typowym dla Atlantyku. Na takich właśnie „łupinach” mieściło się aż 90 ludzi. Żeglarze spali na matach wykładanych na pokładzie i chroniły ich tylko żagle. Był tam tak ciasno, że załoga niemal deptała sobie po głowach. Te pływające „łupiny” były i tak w tamtych czasach największymi osiągnięciami sztuki szkutniczej, która skupiała się na obsłudze żeglugi przybrzeżnej. Dopiero po wyprawach Kolumba zrodził się popyt na budowę większych i lepiej wyposażonych jednostek.
Sceny jak z Sienkiewicza
Tuż za karawelami czeka nas niespodzianka – stoi tam parę prymitywnych chatek tubylców, jakie mieli oglądać żeglarze Kolumba na pierwszej odkrytej wyspie , 12 października 1492. Gdy patrzę na tych pierwszych „amerykanów”, od razu nasuwa się skojarzenie ze szkolną lekturą „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza. Golasy z bananami i ananasami w tle. Jakaż wyjątkowa dbałość o szczegóły, twórcy wystawy wyeksponowali na modelach nawet takie detale, jak męskie genitalia. Potomkowie Indian odwiedzający dzisiaj to muzeum nie są pewnie szczęśliwi z oglądanej inscenizacji. Pewnie sami najchętniej zrewanżowaliby się Hiszpanom, pokazując załogę karaweli Kolumba jako grupę zarośniętych i wychudzonych indywiduów – przybyszów z innego nieznanego im wcześniej świata, rozglądających się chciwie za złotem. Jak czytam w prospekcie muzeum, twórcy muzeum mieli ambitny zamiar odtworzenia kultury tubylców. Niestety, wyszło kiczowato i niesmacznie.
Port w Palos przysypany piaskiem
Jestem mocno zawiedziony, gdy od obsługi muzeum „Muelle de las Carabelas” dowiaduję się, że repliki statków Kolumba nie znajdują się w miejscu, z którego statki wyruszyły w długą podróż. Dawnego nabrzeża portowego w Palos już dawno nie ma, zostało zamulone piaskiem i zarośnięte, a zabudowania zniszczone – jedynym śladem pozostała studnia, z której załoga Kolumba miała czerpać wodę. Obecnie krzątają się tam archeolodzy, którzy szukają resztek budowli po starym porcie i pracują nad trójwymiarową jego mapą.
Wyprawa wyruszyła w drogę 3 sierpnia 1492 roku. Naprzeciw miejsca, gdzie dawniej stał port Palos , stoi na wzgórzu okazały kościół – Iglesia de San Jorge, w którym Kolumb wraz z załogą modlili się i spędzili ostatnią noc przed podniesieniem żagli.
Przygotowania do morskiej eskapady trwały bardzo krótko, bo ledwie 3 miesiące, ale Kolumb i w ciągu tak krótkiego czasu musiał pokonywać liczne przeszkody. Specjalny dekret z podpisami królów katolickich nakazywał mieszkańcom Palos przekazać Kolumbowi 2 statki na wyprawę oraz udzielić mu wszelkiej pomocy w ich wyposażeniu. Miało to być swoiste zadośćuczynienie za niesubordynację lokalnych żeglarzy, którzy naruszyli traktat pokojowy Hiszpanii i Portugalii podpisany w Alcacovas. Z portu w Palos zorganizowano wbrew temu traktatowi wypad na wybrzeże afrykańskie, które stanowiło portugalską strefę wpływów.
Skoro pomoc dla Kolumba miała być dla Palos karą, nie ma się czemu dziwić, że lokalna społeczność bojkotowała po cichu wykonanie królewskiego rozkazu. Kolumb z trudem zjednywał sobie miejscowe środowisko dla wyprawy. Traktowano go jako nieznanego cudzoziemca i człowieka znikąd. Nakładały się na to uprzedzenia prostych ludzi, których większość mniemała, że ziemia jest płaska i że statki dopływające do jej krawędzi wpadają natychmiast w przepaść.
Bracia Pinzon wkraczają do gry
Przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy dwaj bracia Pinzon, mieszkańcy Palos – pod niemałym wpływem mnichów z klasztoru La Rabida – zdecydowali się wziąć udział w ekspedycji Kolumba. Obydwaj wywodzili się ze znanej i doświadczonej rodziny żeglarskiej, cieszyli się ponadto szacunkiem wśród miejscowych. Wkrótce potem bracia przystąpili aktywnie do rekrutacji załogi wśród miejscowych żeglarzy. Chodzili od domu do domu i namawiali swoich krewnych, przyjaciół i znajomych do uczestnictwa w wyprawie. Postanowili także wpłynąć na dobór lepszych statków niż te które zostały pierwotnie wybrane przez Kolumba zgodnie z rozkazem królewskim. To właśnie oni zaoferowali Kolumbowi jeden ze swoich statków i polecili pozostałe dwa. I także jako dowód swojego zaangażowania w wyprawę Martin Alonso przeznaczył pół miliona maravedów ze swoich oszczędności na pokrycie kosztów związanych z ekspedycją.
Kapitanem karaweli „La Pinta” został Martin Alonso Pinzon a jego młodszy brat Vicente Yanez Pinzon – kapitanem „La Nina”. Starszy Martin Alonso początkowo pomagał Kolumbowi w nawigacji, Kolumb miał do jego wiedzy i doświadczenia spore zaufanie. Gdy na statkach doszło do buntu załóg coraz bardziej zaniepokojonych przedłużającym się rejsem, Martin Alonso skutecznie potrafił uśmierzyć niepokoje i prosić o cierpliwość przez parę kolejnych dni. Niestety, później po odkryciu pierwszych nieznanych wysp oddalił się na ponad miesiąc od wyprawy i na własną rękę próbował szukać złota obiecanego przez tubylców. Był to niemal nóż w plecy wbity Kolumbowi tym bardziej, że w międzyczasie wyprawa straciła swój flagowy statek Santa Maria i potrzebowała pilnego wsparcia. Dlatego Kolumb przestał już ufać Martinowi, gdy w lutym 1493 roku ten odnalazł się i ponownie dołączył do wyprawy. Potem w niejasnych okolicznościach starszy Pinzon kolejny raz oddalił się od statku Kolumba, zawijając do galicyjskiego portu Bajona niedaleko miasta Vigo, skąd miał wysłać pismo do pary królewskiej, iż to jego a nie Kolumba należy uznawać za odkrywcę nowych ziem.
Natomiast młodszy brat Vincente Yanez jako kapitan statku „La Nina” pozostawał lojalny wobec Kolumba. Pomagał mu aktywnie, pośpieszył na pomoc, gdy u wybrzeży Haiti statek flagowy „Santa Maria” rozbił się o skały. Zabrał potem admirała Kolumba na swój statek i odbył z nim podróż powrotną do Hiszpanii, zakończoną szczęśliwym dotarciem do portu w Palos.
Obydwaj bracia mają dzisiaj swój wspólny pomnik w Palos, a w ich dawnym domu rodzinnym, pięknie odrestaurowanym, urządzono skromne muzeum. Legenda braci Pinzon jako współodkrywców Ameryki jest do dziś pielęgnowana przez miejscową społeczność. Ale w muzeum z karawelami nie znajdziemy jakiejkolwiek wzmianki o zdradzie Kolumba przez jednego z braci. Mimo, iż w każdej udokumentowanej biografii Kolumba jest na ten temat mowa.
Moguer też rości pretensje do odkrycia Ameryki
Zatrzymujemy się na nocleg w miasteczku Moguer, leżącym kilka km od Palos. Z Moguer wywodziło się kilku żeglarzy towarzyszących Kolumbowi w wyprawach, w tym bracia Nino, którzy należeli do szanowanego rodu moguerskich żeglarzy. W Moguer znajdował się nie tylko port rzeczny, ale i stocznia, w której miała zostać wybudowana karawela „La Nina”. To na pokładzie tego statku powrócił Kolumb z pierwszej wyprawy.
Wieczorny spacer po historycznym centrum miasteczka to prawdziwa przyjemność. Klasztoru Świętej Klary (tzw. zakonu biednych klarysek) prezentuje się w wieczornych światłach wyjątkowo dostojnie i potwierdza fakt, iż należy do czołówki kościołów zbudowanych w Hiszpanii w stylu mudejar. To jest najstarszy klasztor w Hiszpanii zachowany w tak dobrym stanie. Gdy Kolumb stacjonował w La Rabida, matką przełożoną klasztoru klarysek była ciotka króla Ferdynanda II. Kolumb uwiódł ją swoją inteligencją i szeroką wiedzą, przyjaźniła się z nim oraz podobnie jak franciszkanie z La Rabida lobbowała za wyprawą na dworze królewskim. Kolumb miał wyjątkowy dar do zjednywania sobie klasztorów i ich wpływowych przeorów.
Zasiadamy do wieczornego tapas i lampki lokalnego wina w jednej z licznych knajpek w historycznym centrum Moguer. Nasz stolik znajduje się zaledwie kilka metrów od rzeźby osiołka. Zwierzak cieszy się szczególną popularnością wśród małych dzieci, które próbują – przy czujnej pomocy swoich matek – wdrapać się na jego grzbiet. Tu w Moguer to nie taki sobie zwykły osiołek, ale osławiony Srebrzyk – bohater poetyckiej książki Ramona Jimeneza, jedynego dotąd hiszpańskiego pisarza nagrodzonego Noblem. Aż nie chce się wierzyć w to, iż u następców Cervantesa na literackiej niwie występuje od kilkudziesięciu lat aż taka posucha. I że Polacy z 5 literatami – laureatami tej nagrody mogą zaliczać się do światowych potęg literackich.
Osiołek, który zrobił wielką karierę
Na tym samym placu, gdzie stoi Srebrzyk , znajduje się też pomnik Jimeneza, a niedaleko stąd jego muzeum. Władze miasta promują się oczywiście jako ważne miejsce na szlaku Kolumba, ale równie intensywnie dbają o spuściznę po Jimenezie. Od „srebrzyków” aż roi się w mieście – jest już kilka rzeźb sympatycznego osiołka, który w ujęciu poety przeczy stereotypowemu wizerunkowi uparciucha i przygłupa. Dla Ramona Jimeneza to przede wszystkim wierny towarzysz jego podróży po rodzinnej Andaluzji, w trakcie których wrażliwy i chory na depresję poeta szuka spokoju i piękna w na pozór trywialnych zdarzeniach i przedmiotach. Nazwa Srebrzyk (El Platero po hiszpańsku ) wywodzi się od charakterystycznej cechy wyglądu osiołka – od jego srebrzystej sierści.
Ramon Jimenez żył kilkaset lat po Kolumbie, ale i on również w pewien sposób skorzystał na wielkim odkryciu. 20 ostatnich lat swojego życia poeta spędził na emigracji w Ameryce. Wyjechał tam po wybuchu hiszpańskiej wojny domowej, w trakcie której wspierał republikanów. Ostatnie lata mieszkał na wyspie Puerto Rico, tej samej którą odkrył Kolumb w trakcie swojej drugiej wyprawy, jaka wyruszyła już nie z Palos, ale z portu w Kadyksie.
Triumfalny powrót
Kolumb powrócił do Palos 15 marca 1493 roku czyli po ponad 7 miesiącach morskiej podróży. Chociaż jego statki nie dopłynęły do Indii czy mitycznej krainy Cipango, to dotarły do nowych wysp, które – jak sądzono – sąsiadowały z Indiami. Załoga statku „La Nina” została entuzjastycznie powitana na portowym wybrzeżu. Niemal wszyscy mieszkańcy Palos wylegli na ulice przy biciu dzwonów na wieży kościelnej. Gdy tylko Kolumb wyszedł na ląd, rozległy się wiwaty i okrzyki radości, wszyscy chcieli go zobaczyć i powitać.
Kolumb razem z załogą udali się tym razem do klasztoru w pobliskim Moguer. Spędzili tam na modłach dziękczynnych pierwszą noc po powrocie. Było to spełnienie obietnicy, jaką poczynili w drodze powrotnej podczas sztormu na Atlantyku, gdy ich karawela „La Nina” omal nie została roztrzaskana przez fale.
Było niesłychanym przypadkiem, że jeszcze tego samego dnia wieczorem w Palos pojawiła się druga karawela „La Pinta” z Martinem Alfonsem Pinzonem na czele. Jej kapitan zamierzał wyprzedzić Kolumba i jako pierwszy ogłosić radosną nowinę o odkryciu nowych lądów. Jak wielkie rozczarowanie musiał przeżyć, gdy zobaczył w przystani zacumowany już statek „La Nina”. Był to duży cios dla człowieka, będącego już wtedy w stanie śmiertelnej, nieznanej choroby. Ze statku został zniesiony na noszach i asystowała mu przy tym tylko najbliższa rodzina. Tłumy były zajęte w tym czasie wiwatowaniem na cześć Kolumba. Parę tygodni później Martin Alfons zmarł – przepełniony goryczą, z poczuciem własnej porażki i pełen wyrzutów sumienia. Został pochowany zgodnie ze swoim życzeniem w klasztorze La Rabida.
Pomniki Kolumba mają się tutaj dobrze
Wyjeżdżamy z Hiszpanii w dniu niezwykłym. Akurat 12 października – dokładnie na pamiątkę odkrycia Ameryki – Hiszpania obchodzi swoje narodowe święto. W Sewilli większość mieszkańców przedłuża sobie weekend i cieszy się życiem w gronie rodzinnym, jak to tylko Hiszpanie potrafią. Oficjalna celebra odbywa się zazwyczaj w Madrycie – król Filip VI odbiera wtedy wojskową paradę, lotnicza eskadra defiluje na niebie.
Pytam się Josego Lopeza Niebla z Sewilli, czy nie jest to swoista celebracja hiszpańskiej epoki kolonialnej. Geneza święta „Dia de la Hispanidad” (oficjalna nazwa) jest zupełnie inna niż np. obchodzony w Ameryce „Columbus Day” – mówi Jose. To upamiętnienie językowej i kulturowej obecności Hiszpanii poza jej europejskimi granicami. To święto mające integrować hiszpańskojęzyczne kraje, a nie je dzielić.
Szukam w lokalnej prasie opinii historyków i publicystów, co sądzą o „strącaniu Kolumba z cokołów”. Streszczam najbardziej miarodajne poglądy, m.in. profesora Santiago Muñoz Machado z Hiszpańskiej Akademii Królewskiej: To w dzisiejszych czasach kulturowa agresja, ponieważ najczęściej następuje wskutek braku jakiejkolwiek wcześniejszej debaty i dyskusji. Kolumb był kontrowersyjną postacią, ale przecież nie stał za żadnym ludobójczym projektem, trudno też obwiniać go o wszelkie okrucieństwa epoki kolonializmu dokonywane już po jego śmierci. Ponadto nie wolno oceniać postaci historycznych współczesną miarą.
W Hiszpanii – inaczej niż w krajach niegdyś podbitych przez konkwistadorów – pomnikom Kolumba nic dzisiaj nie zagraża. Jeżeli podczas oficjalnej uroczystości z królem w Madrycie pojawiły się gwizdy i buczenia, to nie były adresowane przeciw odkrywcom Ameryki. Protestujący chcieliby raczej usunąć z piedestału kosztowną instytucję monarchii utrzymywanej za pieniądze podatników. I nie ma dla nich znaczenia fakt, że aktualnie panujący na tronie król Filip VI Burbon jest dalekim potomkiem Królów Katolickich, którzy sfinansowali wyprawę Kolumba.
Dodaj komentarz