Najpierw było marzenie: zamieszkajmy przynajmniej przez miesiąc w małym domku gdzieś w wysokich górach, z dala od utartych szlaków i stąd – od środka – smakujmy hiszpańskie krajobrazy oraz poznawajmy życie mieszkańców Andaluzji. Pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem najbliższych. Przeglądnęliśmy w Google dziesiątki ofert z najbardziej atrakcyjnymi rural casas. Wybór padł na Casa Abalos w maleńkiej wiosce Marchamona leżącej kilkadziesiąt km od Malagi. Za kilkaset Euro mieliśmy do dyspozycji przez cały miesiąc 3 sypialnie, 2 łazienki , kuchnię oraz patio z ogródkiem. W każdy weekend mogli odwiedzać nas goście i najbliższa rodzina. Ale nie tylko niska cena była kusząca. Ujęła nas uroda i prostota architektury 200-letniego domku, a przede wszystkim jego położenie na wysokiej skale przyczepionej do zbocza góry. Dopiero potem uzmysłowiliśmy sobie, jak wiele wspólnego miał ten domek z urokami naszej beskidzkiej chaty w Zawoi. Musiała zadziałać podświadomość.
Marchamona przycupnęła w zagłębieniu u stóp masywu górskiego na wysokości około 900 m n.p.m.
Zamieszkaliśmy w przytulnym domku – na jego wystroju odcisnęła swoją rękę właścicielka– malarka z Sewilli
Gaje oliwne po horyzont
Ponieważ tutejsze góry są pozbawione lasów, Marchamonę widać z daleka, już z odległości kilkunastu km. Znajduje się na wysokości około 900 m n.p.m. , na potężnej skale u stóp góry Cerro del Toro (1352 m), co można przetłumaczyć jako Mogiła Byka . Aby się tam dostać, należało pokonać z pobliskiego miasteczka Periana ponad 7 km kiepskiej i krętej drogi szutrowej.
Na miejscu rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania – domek był uroczy i z gustem urządzony . Natomiast okolica zapierała dech w piersiach. Gdy razem z Josem i Magdą wdrapaliśmy się pierwszego dnia na przełęcz pomiędzy pobliskimi górami, ujrzeliśmy wokół zielone morze gajów oliwnych i migdałowych , które niemal wgryzały się wysoko w skaliste zbocza okolicznych gór .
Ponad szerokimi dolinami rozpościerało się pasmo wysokich gór parku narodowego Almijara (tak wysokich jak nasze Tatry). A gdy podeszliśmy zboczem jeszcze kilkadziesiąt m w górę , ukazała się nam linia brzegowa Morza Śródziemnego wraz z nadmorskim miasteczkiem Velez Malaga. Zimą w styczniu lub lutym gdy powietrze jest bardzo przejrzyste, widać stąd podobno – jak twierdzą miejscowi – sterczące ponad morze wierzchołki gór Atlas w Maroku.
A pod nami w dole leżała nasza Marchamona, a tuż pod nią szeroka dolina rzeki Guaro. Przysiółek wyglądał z góry jak okrągły bastion 5 białych domów z czerwonymi dachami przylegających do siebie murami i ogródkami patio.
Wdrapaliśmy się na pobliski najwyższy szczyt, aby spojrzeć na Marchamonę z „lotu ptaka”
Trzech mieszkańców , 6 psów i 5 kogutów
Dzisiaj w Marchamonie pojawiło się 2 zabłąkanych samochodowych turystów. Pytali się, czy ta polna droga prowadzi gdzieś jeszcze dalej. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą ,że nie, bo tu jest już koniec świata.
W Marchamonie żyje zaledwie 3 stałych mieszkańców – Anglik spędzający tu większość roku razem z żoną ( typ samotnika ukrywającego się przed ludźmi w swoim domu) oraz jedyny przedstawiciel tubylców – stary Manuela, który był naszym bezpośrednim sąsiadem. Pozostałe domki są tylko od czasu do casu odwiedzane przez ich właścicieli.
Za to Marchamona chlubi się przewagą liczebną w zakresie zwierząt domowych – żyje tu 6 psów, w tym cztery szczeniaki, cztery koty, kilka kogutów, kilkanaście kur. Rano i wieczorem daje znać swoimi dzwoneczkami oraz beczeniem kilkanaście jagniątek , które próbują trafić do swoich matek, aby napić się mleczka prosto z cycka. Zagroda dla karmiących owiec z „dziećmi” znajduje się naprzeciwko naszych drzwi tuż za rozłożystym drzewem figowym. Na ten zwierzęcy folwark składają się także tysiące owiec i baranów oraz kóz pobekujących wokół naszego przysiółka wysoko wśród skalnych grani. Na powitanie dostaliśmy od sąsiada Manuela 6 świeżych jajek, które smakowały nieziemsko.
Dominika zrobiła nam niespodziankę – śniadanie z oliwkami na skałach Marchamony
Manuel i jego stado
W Marchamonie najważniejszy jest stary Manuel , który mimo ułomnej nogi i swoich 70 lat nadal prowadzi hodowlę wysokogórskich owiec. Jego ogromne stado liczy ponad 1000 sztuk, pasie się wysoko w skałach nad Marchamoną. Gdy owcom chce się pić , same schodzą z gór i odnajdują specjalne kamienne zbiorniki z wodą. W niektórych pracach hodowlanych Manuelowi z pomocą przychodzą młodzi krewniacy przyjeżdżający na motocyklach z pobliskiej Periany. Trzeba przecież dbać o stałe napełnianie zbiorników czy wytypować owce do sprzedaży na mięso. Karmiące matki z małymi sprowadzić do specjalnej zagrody – przedszkola tuż naprzeciwko naszego domu, dopóki maleństwa nie nabiorą samodzielności. Gdy bywały głodne, wzywały beczeniem Manuela, aby podrzucił im siana.
Owce ze stada Manuela pasą się same w górach powyżej Marchamony.
Manuel pokazuje Jagódce kilkudniowe jagniątko, karmione jeszcze z butelki, bo „mama” ma za mało mleka
Mieszkanie w pobliżu gospodarstwa Manuela i podglądanie jego pasterskiego życia wiązało się niestety z jedną przykrą uciążliwością. Mniej więcej raz na tydzień przyjeżdżał rzeźnik z klientem , który zamawiał mięso z całej owcy np. na wesele lub do jednej z pobliskich restauracji. I wtedy musieliśmy dyskretnie opuścić nasz domek na godzinę lud dwie .
Manuel powiedział nam kiedyś ,że całe jego życie związane jest z owcami, i nigdy nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek urlop. Jest starym kawalerem, nie założył rodziny. Być może dlatego lubi często przekomarzać się po hiszpańsku z odwiedzającymi nas wnuczkami, przepytywać ich ,jak się nazywają poszczególne psy i szczenięta. Co tydzień obdarowuje nas jajkami od swoich kur żyjących tu na wolności, często niosących jajko luzem w krzakach lub zaroślach. Raz podarował nam potężny kawał owczego sera, zrobionego przez niego w tradycyjny wiejski sposób oraz worek migdałów ze swojego sadu, jeszcze nie pozbawionych skorupek. Trzeba je dopiero rozłupywać ale takie właśnie są najpyszniejsze i bezkonkurencyjne w smaku do łuskanych migdałów ze sklepu.
Święty Izydor wśród worków pszenicy
Zajrzeliśmy do miejscowego kościoła w pobliskim miasteczku Periana. Przed głównym wejściem piętrzyły się stosy worków z pszenicą, na każdym z nich było jakieś nazwisko. Zapytaliśmy się przechodzącego Hiszpana, skąd ta sterta zboża pod kościołem. To dla świętego Izydora, usłyszeliśmy zdumieni. I nie był to żaden żart. Przekonaliśmy się o tym parę godzin później, gdy w Perianie rozpoczęła się procesja ze Świętym Izydorem. Przy dźwięku dzwonów i muzyki 2 orkiestr dętych (szkolnej i wojskowej) kilkudziesięciu najsilniejszych z całej okolicy mężczyzn ubranych w białe koszule , kołyszących się wraz z figurą w rytm muzyki, wyniosło z kościoła paso czyli potężną platformę z figurą patrona miasta. Viva San Isidoro! rozległy się głosy mieszkańców zgromadzonych tłumnie wokół kościoła. Zapalono świece. Gdy muskularni mężczyźni nazywani tu w Hiszpanii costaleros ustawili w końcu konstrukcję naprzeciw schodów kościoła, wtedy rozpoczęła się ceremonia składanie darów. Ofiarodawcy wsypywali osobiście cenne ziarno do specjalnej dziury w platformie i dziękowali w ten sposób świętemu Izydorowi za pomyślne ubiegłoroczne zbiory. Zaglądnęliśmy pod platformę , co dzieje się potem z tym ziarnem. Kilku mężczyzn podstawiało worki i odstawiało je na bok. To przesypywanie ziarna z jednych worków do drugich poprzez dziurę w platformie ze świętym Izydorem trwało ponad godzinę. Ubiegłoroczne zbiory musiały więc być wyjątkowe, bo pod kościołem okoliczni chłopi wystawili kilkaset worków.
W taki właśnie sposób wierni z Periany obdarowują workami ze zbożem swojego świętego patrona
Platforma ze Świętym Izydorem waży ponad tonę – jej noszenie jest zadaniem dla kilkudziesięciu specjalnie wyćwiczonych costaleros
Ceremonia składania ofiary zboża trwa już paręset lat. Gdy pewnego roku w okolicach Periany trwała wyjątkowa susza, a zbiory pszenicy były zagrożone, zdesperowani chłopi wyprowadzili figurę świętego Izydora z kościoła i ruszyli z nim przez pola dotknięte plagą. Wtedy zdarzył się cud, spadł długo oczekiwany deszcz i uratował zbiory. To na pamiątkę tego wydarzenia chłopi z okolic Periany corocznie oddają hołd świętemu. Pytaliśmy się potem zaprzyjaźnionego kelnera w restauracji, jaki jest finalny los tego zbożowego daru. Sprzedaje się go na wolnym rynku, a pieniądze przeznacza na utrzymanie figury świętego (kosztowne dekoracje, kwiaty itp.). Ofiarę zagospodarowuje więc w imieniu świętego kościół. Po uroczystej mszy i ceremonii ofiarnej mieszkańcy Periany bawią się hucznie przez parę dni. W specjalnie ustawionym namiocie grają różne zespoły muzyczne oraz leją się litry piwa fundowanego przez okoliczne, bogate firmy. Natomiast z myślą o dzieciach przyjechało specjalnie na tę okoliczność wesołe miasteczko.
Hiszpanie kochają fiesty
Podobnych fiest jak w Perianie – powiązanych silnie ze średniowiecznymi praktykami czczenia lokalnych świętych patronów – odbywa się w całej Hiszpanii kilka tysięcy rocznie. Kościół nie występuje przeciw ceremoniom. Jeżeli je wspiera, robi to jednak dyskretnie, bez jakiejś ostentacji. W Perianie nie widzieliśmy ani jednego księdza podczas całej ceremonii.
Reżim generała Franco, który utrzymywał się u władzy przez kilkadziesiąt lat, walczył z tradycją fiest, wydano nawet specjalną ustawę zakazującą ich organizowanie. Jednak natychmiast po upadku frankizmu fiesty odżyły jak grzyby po deszczu. Potrzeba tradycyjnych rozrywek wśród Hiszpanów była zbyt silna. Święci patroni stwarzali tu od wieków doskonały pretekst do świętowania i radosnej zabawy.
Niestety, fiesty idą z duchem czasu, coraz bardziej dominuje duch komercji oraz tandetnej rozrywki. Firmy – wspólnie z lokalną władzą, która walczy przecież o głosy wyborcze w kolejnej kadencji – organizują darmowe poczęstunki. Mieszkańcy są więc zadowoleni. I po zakończeniu jednej fiesty, jak widzieliśmy to w Perianie, zaczynają już odliczać dni do następnej. Może kolejna przyniesie jeszcze więcej atrakcji, darmowych drinków?
Te kwitnące maki dodały tylko urody gajowi oliwnemu w poblizu Marchamony
Dlaczego kwiaty na oliwce nie pachną?
Codziennie penetrujemy sami lub z odwiedzającymi gośćmi okoliczne ścieżki i wioski, rozkoszując się górskimi krajobrazami i tutejszą wiosną w rozkwicie. W maju przyroda w Andaluzji jest najpiękniejsza – wszak to pora kwitnienia. Rzeki podgórskie jeszcze nie wyschły, ale już rzadziej huczą wodospady. Pola są soczyście zielone i pełne różnobarwnych dzikich kwiatów. Migdałowce, które kwitną na przełomie lutego i marca i które pokrywają sady bajecznie białymi girlandami , teraz w maju pokazują już zielone owoce. Czasem na drzewie spotkać można jeszcze zbrązowiałe pojedyncze ubiegłoroczne migdały, które po usunięciu łupiny , smakują nadal aromatycznie. Za to oliwki właśnie w maju mienią się delikatnymi drobnymi żółtymi kwiatami, które jednak – ku naszemu rozczarowaniu – wcale nie pachną. Dopiero później rozwikłaliśmy tę zagadkę. Rośliny te są samopylne i nie potrzebują pomocy żadnych owadów w procesie rozmnażania.
Oliwkowe drobne kwiaty nie pachną
Oliwki należą do najstarszych drzew na świecie, mogą żyć po parę tysięcy lat i ciągle będą owocować. To prawdziwy fenomen natury. W okolicach Periany spotykaliśmy wiele bardzo starych sadów oliwkowych, nadal pielęgnowanych i nadal owocujących. Niektóre drzewa mogą liczyć po paręset lat. Wybraliśmy się jednym takim szlakiem starych oliwek, reklamowanym przez lokalne władze turystyczne, z Periany nad jezioro Vinuela. Potężne pnie starych drzew przybierają po latach fantastyczne kształty – dziwacznie poskręcane konary, czasem zrośnięte z wielkimi białymi głazami dodają kolorytu takim starym podgórskim sadom. Zauważamy, że starym drzewom oliwnym towarzyszą często tajemnicze masywne drzewa obsypane gęsto dużymi zielonymi strąkami. Okazało się, że to są drzewa o arabskiej nazwie algarrobo (drzewa karobowe). W czasach mauryjskich służyły wędrowcom za pokarm, są bowiem słodkie i bardzo pożywne. Nic dziwnego, że karobowe strąki nazywane też były chlebem świętojańskim. Zbrązowiałe strąki po zmieleniu nadają się także do przygotowywania napoju zbliżonego smakiem do kakao.
To kiście karobu – „chlebka świętojańskiego” , które po zbrązowieniu mają smak zbliżony do kakaowca
Susza zagraża Andaluzji
Oliwa z okolic Periany jest tak smaczna, że używaliśmy jej do chleba zamiast masła. Robiliśmy to zgodnie z hiszpańskim obyczajem, bowiem kromki chleba nie są tutaj smarowane, ale polewane oliwą z oliwek. Szkoda, że tutejszy pszenny chleb nam nie smakował. Na szczęście Jose, chłopak Magdy okazał się zdolnym piekarzem i dostarczał nam prawie co tydzień z Sewilli własne wypieki na bazie maki żytniej. Zwyczaj polewania chleba oliwą przenieśliśmy potem do Polski jako jedną z trwałych pamiątek po naszym pobycie w Marchamonie.
Niestety, nad oliwkowe plantacje na południu Hiszpanii nadciąga widmo nieurodzajów jak i rosnących cen. Zauważyliśmy podczas naszych wycieczek , że większość okolicznych sadów oliwkowych była wyposażona w systemy gumowych rurek doprowadzających wodę. Dziwne, bo przecież naczytaliśmy się przed naszym przyjazdem do Hiszpanii, że oliwki nie potrzebują do życia zbyt dużej ilości wody. Jedną z ich cudownych zalet jest właśnie to, że ich korzenie potrafią gromadzić wodę przez długie miesiące. Okazuje się jednak, że te gumowe rurki sygnalizują już coraz bardziej dotkliwą suszę na południu Hiszpanii. Także i tutaj dają się więc we znaki zmiany klimatyczne postępujące na świecie. Jeszcze 20 lat temu – czytam w lokalnym angielskojęzycznym piśmie list doświadczonego ogrodnika – w czasie gorącego lata przeciętnie co miesiąc zdarzały się burze i nie potrzeba było zbyt często nawadniać oliwek jak i wielu innych śródziemnomorskich roślin. Dzisiaj rolnicy muszą być przygotowani na to, że deszcz nie spadnie nawet przez kilka miesięcy. Dlatego coraz intensywniej wykorzystywane są w rolnictwie studnie głębinowe.
Te kamienne wodopoje dla owiec pamiętają jeszcze czasy Maurów, do dziś są niezniszczalne
Morze jeszcze chłodne, ale źródła gorące
Byliśmy parokrotnie w Torre de Mar – najbliższym morskim kąpielisku odległym od nas około 40 km (ponad pół godziny jazdy autem). Na plażach już wylegiwali się wczasowicze, głównie emeryci z Niemiec i Wielkiej Brytanii, ale woda morska była jeszcze zbyt chłodna do pływania . Dlatego nasze pragnienie kąpieli postanowiliśmy zaspokoić w okolicznych gorących źródłach tak mocno reklamowanych w przewodnikach. Najbliżej nas – zaledwie parę km drogi, w Banos de Vilo – miało znajdować się prastare gorące źródło. Na miejscu czekała nas jednak przykra niespodzianka – zastaliśmy maleńki basen z ciepłą wodą, z którego unosił się ogromnie śmierdzący siarkowodór. Nic dziwnego, że mało kto tu zaglądał.
Na horyzoncie widoczne Morze Śródziemne i nadmorski kurort Torre de Mar , dokąd zjeżdżaliśmy, gdy gór mieliśmy już po dziurki w nosie
Plaże w okolicy Torre de Mar nie są złociste, ale dla dzieci stanowią i tak dużą atrakcję podczas poszukiwania „morskich skarbów”.
Kolejne gorące źródło znajdowało się zaledwie 20 kilka km od Marchamony – w urokliwym miasteczku o o nazwie Alhama de Granada. Ale niełatwo było się tam dostać. Należało pokonać około 10 km kamienistej i bardzo wąskiej drogi zakończonej tunelem, modląc się, aby nikt nie nadjechał z przeciwka. Bo wtedy groziłaby ryzykowna jazda na wstecznym biegu, aby dotrzeć do jednej z rzadkich tutaj mijanek.
Malutkie miasteczko na wzgórzu (tylko 6 tys. mieszkańców) było nieco zaniedbane, ale wyróżniało się charakterem I niecodziennym urokiem. Ten niepowtarzalny klimat wynika z położenia na zboczu szerokiego wąwozu, w którym wije się rzeka Marches. W czasach mauryjskich była tu ważna twierdza, w której władcy Granady utrzymywali swój skarbiec. W XII wieku Arabowie wybudowali w tutejszej okolicy na resztkach budowli z czasów rzymskich okazałą łaźnię. Budynek zdobią arkady i podświetlane łukowate sklepienie – światło dociera do wnętrza przez otwory w kształcie gwiazd. Niestety tej najbardziej atrakcyjnej części łaźni nie można zwiedzać – nie jest do użytku publicznego. Za to w otwartym, współczesnym basenie z ciepłą wodą leczniczą pławiliśmy się do woli za niewielką opłatą. Nasze kilkakrotne wizyty w banos kończyły się zawsze wędrówkami po dnie malowniczego wąwozu, wijącego się głęboko pomiędzy polami i sadami oliwnymi.
Marzenie się spełniło
Nasz piękny sen o smakowaniu życia w Andaluzji spełnił się. Biały domek okazał się nader przytulny, był ze smakiem urządzony – nie mogło być inaczej, skoro jego właścicielką jest malarką z Sewilli. Śniadania organizowane wspólnie z naszymi dziećmi na skałach obok domku oraz kolacje z winem Rioja na tarasie na trwałe zapisały się w naszej pamięci. Stare kamienne mury chroniły nas przed coraz mocniej grzejącym słońcem. W chłodniejsze wieczory rozpalaliśmy ogień w kominku. Niemal zawsze towarzyszyły nam dźwięki flamenco płynące z lokalnego radia. Nasz domek służył nam jednak głównie – taką już mamy niespokojną naturę – jako bazę wypadową do wędrówek i wycieczek po najbliższej okolicy. Przeszliśmy na własnych nogach ponad 100 km polnych dróg wśród oliwkowych gajów, przejechaliśmy kilkaset km krętymi górskimi drogami. Maj okazał się wyjątkowo pięknym miesiącem do włóczęgi po andaluzyjskich bezdrożach.
W Marchamonie śledziliśmy z zaciekawieniem tajniki chowu owiec w hiszpańskich górach, martwiąc się na zapas, co stanie się z tutejszą atrakcją , gdy zabraknie kiedyś Manuela. Czy jego młodzi pomocnicy zechcą dalej prowadzić hodowlę, która wymaga przecież stałej obecności wysoko w górach? Bez tych cudownych stad owieczek Marchamona straciłaby swój niepowtarzalny urok.
Czytam z zapartym tchem……Wspaniale, ciekawie, ale przede wszystkim ”w punkt ” napisane
Moje pytanie – chce zarezerwować ten dom. Jak to zrobić ???Pozdrawiam.
Pana jan Kosz
Miło słyszeć, że spodobały się Panu nasze wspomnienia z Marchamony. Sami jesteśmy ciekawi, co się tam teraz dzieje. Mamy nadzieję, że ten uroczy górski zakątek nie poddał się jeszcze cywilizacyjnym zmianom i nadal jest tam jak u Pana Boga za piecem. Zdobyliśmy dla Pana adres kontaktowy do właścicielki domku, Pani Sofii: casaabalos@gmail.com
Pozdrawiamy