Wszelkie stereotypy związane z Borneo pryskają jak bańka mydlana wkrótce po wylądowaniu na tej wyspie . Prastarej dżungli (najstarszej na świecie ) jest tu jak na lekarstwo – tylko w parkach narodowych. Za to częściej można spotkać oskalpowane ugory – przygotowywane pod uprawy – lub bezkresne, ciągnące się setkami kilometrów równiutkie rzędy całkiem niedawno posadzonych, ale już wyrośniętych palm olejowych. Natomiast przesiedlone niedobitki dawnych nomadów Borneo możemy obejrzeć w smutnych wioskach budowanych przez rząd w szlachetnej misji cywilizacyjnej.
A to fragment nieskażonej przyrody w Parku Narodowym Mulu
Niemal w 80% malezyjska część Borneo stała się dziś olbrzymią plantacją drzew, które uprawia się dla olejów roślinnych i na paliwo pod szumnymi hasłami ekologicznymi . Taka monokultura przyrodnicza jest rzadkością w dzisiejszym świecie .A wyspa słynęła jeszcze w latach 60 i 70-tych nie tylko z lasów deszczowych, ale i z licznych plantacji herbaty, kakao i pieprzu . Widać tu gołym okiem powszechny pęd do bogacenia się . Malajska klasa średnia „tuczy się” na zyskownej uprawie palm olejowych , co widać choćby po zamiłowaniu do coraz bardziej drogich limuzyn oraz do okazałych pałaców za miastem.
Parki usypiają sumienie
Tak wygląda borneańska dżungla po najeździe buldożerów
Takich parków narodowych jak w Malezji w innych azjatyckich krajach niemal się już nie spotyka. Powstały z resztówek lasów deszczowych , które oparły się jeszcze piłom drwali przygotowujących ziemię pod plantacje palm olejowych. Chyba tylko dlatego, że ze względu na trudne ukształtowanie terenu nie nadawałyby się pod uprawę palm olejowych. A może zachowano je także po to, aby stworzyć w ten sposób wrażenie dbałości państwa o przyrodę. Wg tej teorii parki stanowią próbę zagłuszenia nieczystego sumienia tutejszych polityków.
A to „sprawca” tragedii borneańskich lasów deszczowych – dojrzały owoc palmy olejowej
Mimo tej gorzkiej refleksji w kilku malezyjskich parkach narodowych można jeszcze spędzić niezapomniane chwile wśród nieskażonej dzikiej przyrody. W Malezji odbyliśmy parodniowy trekking w prawdziwej dżungli, moczyliśmy się w gorących źródłach koło Kota Kanibalu, obserwowaliśmy narodziny małych żółwików na plaży, podziwialiśmy rafy koralowe na wyspie Mabul.
Wspinaczka na Pinnackles
Z wędrówki po tropikalnym lesie deszczowym najbardziej zapada w pamięć feeria z dźwięków wydawanych przez owady, ptaki, małpy i inne gatunki zwierząt. Dominują cykady, które z racji olbrzymich rozmiarów i różnorodności gatunków koncertują chyba najgłośniej. Natomiast jeden z tropikalnych ptaków wydawał z siebie oryginalny dźwięk kojarzący się nam z odgłosem konnej kosiarki pracującej na polu. W tym tropikalnym chórze występowały też stada makaków , które ostrzegały swoich najbliższych o zbliżającym się z naszej strony niebezpieczeństwie.
Nasza przygodę z borneańską dżunglą rozpoczęliśmy się w Parku Narodowym Mulu, dokąd można dostać się tylko samolotem. Potem wynajętą długą łodzią płynęliśmy ponad godzinę w górę górskiej rzeki Melinau . Po prawej stronie mijaliśmy masyw potężnej góry Gunung Mulu, na którą wspinają się tylko nieliczni najbardziej doświadczeni turyści .Potem czekał nas samotny ponad 10-kilometrowy trekking przez dżunglę, z paroma wiszącymi mostami po drodze i nad coraz bardziej wijącą się i coraz bardziej głośną rzeką. Nasze plecaki były wyjątkowo ciężkie, bo nieśliśmy dodatkowo prowiant zakupiony na pełne trzy dni. W schronisku, gdzie mieliśmy nocować, nie ma żadnego sklepu. Warunki noclegowe okazały się też bardzo skromne – w zadaszononej wiacie stały rzędy drewnianych pryczy bez jakichkolwiek drzwi czy okien. Nocą jakieś zwierze posili się naszym jedynym kawałkiem mydła. Mycie się w chłodnej wodzie w Melinau po całodziennej wędrówce w tropikalnym wilgotnym lesie było wspaniałą nagrodą dla ciała. . Dopiero wtedy mogliśmy dokładnie ustalić, ile razy zaatakowały nas skutecznie pijawki, które nie wiadomo jak i którędy przedostawały się jednak pod nasze ubrania.
Ostatnie paręset metrów to wspinaczka po metalowych drabinach
Szliśmy karkołomnie stromym szlakiem niby na niedużą wysokość bo tylko około 1200 m ale z punktu startowego położonego 50 m n.p.m. Ścieżką wyrąbaną w dżungli – niemal bez trawersów prosto w górę, usłaną konarami drzew i ogromnych głazów. Wchodziliśmy trzy i pól godziny, wypijając parę litrów wody po drodze. Po 3 godzinach morderczej wędrówki w tropikalnym upale czekał nas ostatni ponad kilometrowy najtrudniejszy odcinek – przedzieraliśmy się teraz nad i pomiędzy skałami korzystając z licznych klamer, haków oraz metalowych drabin. Spotykaliśmy po drodze ogromne purpurowe dzbaneczniki – tutejsze rzadkie owadożerne rośliny, żyjące już tylko wysoko w górach. Kielich dzbanecznika wygląda bardzo ponętnie i atrakcyjnie ale jest to śmiertelna pułapka dla wielu owadów, które zwabione słodko pachnącym zapachem nektaru ześlizgują się wprost do śmiercionośnego płynu w środku kielicha. Gdy zatrzymaliśmy się wreszcie na samym szczycie, czekała nas zasłużona nagroda za trudy wspinaczki – niepowtarzalna panorama kilkudziesięciu krasowych formacji skalnych o nazwie Pinnacles Budząca różnorodne skojarzenia – zależne tylko od wyobraźni oglądającego. Nam ukazała się – ponad gęstym dywanem dżungli pokrywającej zbocze sąsiedniej góry Gunang Api – galeria unoszących się we mgle ,ubranych na szaro średniowiecznych postaci mnichów.
Skały Pinnackles kojarzyły się nam z procesją średniowiecznych mnichów w szpiczastych kapturach
Zejście okazało się trudniejsze ,bo trwało aż 5 godzin. Jadwiga na ostatnich metrach słaniała się na nogach ze zmęczenia. Na kilkanaście minut przed dojściem do schroniska dopadła nas gwałtowna tropikalna burza. Spieszyliśmy się także, aby zdążyć przed zapadającą tu szybko ciemnością . Jakże łatwo w takich warunkach zbłądzić – przed tego typu przygodą na szczęście chroniła nas miejscowa przewodniczka.
Park Narodowy Mulu jest tak urokliwy, że żałujemy iż spędziliśmy w nim tylko 4 dni. Niestety, nie było już możliwe przebukowanie biletów lotniczych w naszej napiętej do granic agendzie podróży.
Ujarzmieni nomadzi dżungli
Smutne stoisko z koralikami w wiosce Penanów
Podczas przeprawy rzeką Melinau zatrzymaliśmy się na krótki popas przy brzegu – w wiosce plemienia Penanów .śród drewnianych domów na palach ufundowanych przez rząd Malezji nie widzieliśmy spontanicznej krzątaniny ludzi typowej dla ludzi czujących się dobrze w swoich domostwach. Nad wioską zalegała martwa cisza.
Pośrodku stał długi pawilon z kramami – gdzie leżały jakieś nędzne koraliki i figurki, na których trudno było zatrzymać oko. Drobne kobiety jakby wstydziły się tych swoich niedorobionych towarów wystawionych dla turystów, prawie nie odzywały się tak jak dzieje się to wszędzie na azjatyckich bazarach , nie zachęcały nas nawet do kupienia czegokolwiek. Nie miały za grosz zdolności handlowych – najpewniej czuły się jako zbieraczki ziół w dżungli i pewnie to do dzisiaj robią jak nakazuje im odwieczna tradycja. Penanowie – ostatnie nomadyczne plemiona na Borneo – praktykują tzw. zasadę molong, zgodnie z którą nie należy nigdy brać więcej z lasu aniżeli na swoje bieżące potrzeby. Szkoda, ze to przesłanie wydaje się być całkiem puste dla kolejnych rządów w Malezji.
Dowody osobiste na przynętę
Penanowie – a jest ich jeszcze na Borneo kilkanaście tysięcy – sprzeciwiają się od ponad 30 lat przekształcania tropikalnych lasów w plantacje palm olejowych, których uprawa przynosi gigantyczne zyski. Broniąc swoich tradycyjnych siedlisk oraz puszczy zaczęli kilka lat temu stawiać czynny opór . Głośnym echem odbijają się co parę lat słynne blokady w dżungli Sarawaku paraliżujące wyrąb drzew w dżungli przez malezyjskie półpaństwowe koncerny. Doszło nawet do krwawych zamieszek. Teraz rząd malezyjski postanowił stosować łagodniejsze i bardziej wyrafinowane środki do osiągania swoich industrialnych celów. W miejscowym angielskojęzycznym wydaniu dziennika Borneo Post znajduję opis stosowanej praktyki. Polega ona na wprowadzeniu rejestru poszczególnych tubylców i wręczeniu im dowodów osobistych. Nagrodą jest prawo do bezpłatnej służby zdrowia oraz do bezpłatnej nauki w szkołach. Zajmuje się tym specjalne objazdowe biuro na kółkach czatujące na Penanów na obrzeżach puszczy. Dla zarejestrowanych Penanów budowane są też wioski – takie smutne jak opisana wyżej . Ich mieszkańcy znajdują łatwiej zatrudnienie w obsłudze parku, tak jak nasi przewoźnicy rzeką Melinau ; ci bardziej wykształceni zostają przewodnikami, tak jak dwie dziewczyny towarzyszące nam w wyprawie na szczyt Pinnacle.
Herbata i raflezja
Dojechaliśmy do miejscowości Poring na obrzeżach kolejnego parku narodowego Mount Kanibalu w stanie Sabbah. Ponieważ Jadwiga jest nadal podziębiona , rezygnujemy ze zdobywania słynnego szczytu – najwyższego na Borneo. Zostajemy na parodniowy odpoczynek w małym hoteliku, który wybraliśmy , rezygnując z noclegu po 1000 ryngitów za dobę w okolicznych „wypasionych” bungalows . Na widok białego turysty z Europy ceny skaczą 8-10-krotnie. Za nasz schludny pokój zapłaciliśmy tylko 70 ringitow.
Nie jesteśmy w stanie leniuchować i pławić się dłużej w gorących źródłach, które zresztą zostały tu zbyt mocno skomercjalizowane (małe baseniki, a w nich tłok, czasem trzeba czekać w kolejce).W okolicy jest tyle ciekawych miejsc do zwiedzania.
Herbaciane wzgórza w okolicach Poring
Już dawna marzyliśmy o wyprawie na plantację herbaty, ale jakoś nigdy nie udawało się nam tego urzeczywistnić w innych azjatyckich krajach . Tymczasem zaledwie kilkanaście km od Poring znajdujemy plantację herbaty, przepięknie położoną na górskich zboczach .
Malownicza droga z masywem Mount Kinabalu w tle zajęła nam wynajętą taksówką niespełna godzinę. Siedzimy sobie na tarasie i delektujemy się filiżanką tutejszej świeżo zerwanej herbaty. Przed nami jakże romantyczna panorama herbacianych wzgórz. Potem snujemy się bez pośpiechu wśród krzewów naszego ulubionego życiodajnego napoju, tak mocno związanego z naszym codziennym życiem w kraju. Pracownik muzeum pokazuje nam cały proces fermentacji herbacianych liści w tutejszej fabryczce. W sklepiku kupujemy na prezenty kilka paczek herbaty – bardzo aromatycznej , pachnącej świeżością , i zdrowej, bo uprawianej bez stosowania pestycydów.
W naszej okolicy zakwitły raflezje – słynne borneańskie stokrotki
Wracając z plantacji dowiadujemy się od naszego szofera , że w okolicy zakwitła raflezja – słynna borneańska stokrotka – największy kwiat na świecie o średnicy od 0,5 do 1 m. Jest to bardzo rzadka roślina i w dodatku wymierająca, bo nie daje się nigdzie udomowić. Rośnie głównie na Borneo. Gdy zakwitnie, to zaledwie na parę dni. Składa się tylko z potężnego czerwonego kwiatu – wyrasta jako pasożyt bezpośrednio na gałęziach innych drzew. No to kolejna miła niespodzianka w ciągu zaledwie jednego dnia pobytu na Borneo u stóp Mount Kinabalu!
Kierunek Sandakan,
Autobus z Ranau do Sandakanu pokonuje łagodne tereny górskie (ponad 250 km) porośnięte niegdyś gęsta dżunglą. Dziś wokół szosy po obydwu stronach widać równiutkie rzędy palm olejowych, które wyparły tropikalny las zaledwie w ciągu ostatnich 20 lat
Jedziemy wzdłuż słynnego z czasów II wojny światowej szlaku tzw. Marszów Śmierci . Ponad 2000 więźniów – głównie Australijczyków i Anglików – wziętych do niewoli przez wojska japońskie wędrowało w roku 1945 tym samym szlakiem – tyle że w odwrotnym kierunku , pod eskortą japońskich siepaczy. Prawie wszyscy padli po drodze z wycieńczenia lub głodu, do celu w Ranau dotarło zaledwie 7 żołnierzy australijskich. Tutejsze ziemie kryją wiele mrocznych wojennych historii z czasów II wojny światowej.
Wioski na palach niedaleko Sandakanu
Sandakan to dawna stolica kolonialna Borneo. Miasto znajduje sie pod wyraźnym wpływem tutejszej kolonii chińskiej i ma swoisty dalekowschodni klimat. Architektura miasta nosi wyraźnie piętno chińskie – żyje tu nadal spore skupisko Chińczyków. Kontrastem dla orientalnej architektury jest pięknie położony w parku na wzgórzu biały drewniany dom amerykańskiej pisarki Agnes Keith, z rozległym widokiem na zatokę i Morze Sulu . Pisarka spędziła tu prawie 20 lat – przed i po II wojnie światowej, rozsławiając uroki życia kolonialnego na Borneo. Keith jest autorką nie tłumaczonych jeszcze na polski powieści takich jak „Land Below the Wind „ czy „White Man Returns”.
Rezydencja angielskiej pisarki Agnes Keith została przekształcona w muzeum
Sepilok – przedszkole dla orangutanów
Ale do Sandakanu przyjeżdża się głównie nie dla orientalnych uroków tego miasta, ale po to, aby odwiedzić pobliski , najsłynniejszy na Borneo rezerwat , gdzie są ratowane i przywracane do ponownego życia w dżungli młode orangutany. Dwa razy dziennie odbywa się tam pokaz dokarmiania zwierząt już wypuszczonych na wolność w parku, te bowiem przez pewien okres nie są w stanie same zdobyć wystarczającej ilości jedzenia i chętnie powracają do swoich „wychowawców” , aby dokarmić się bananami i innymi roślinnymi przysmakami. Smakołyki wystawiane są na specjalnej platformie zbudowanej na drzewie , gdzie dyżurują też pracownicy parku.
W taki sposób uratowane orangutany przychodzą z lasu na śniadanie
Najpierw wyrąbuje się tysiące ha lasów deszczowych pod palmy olejowe , a potem tworzy rezerwaty i parki, aby pokazać światu, jak to Malezja dba dzielnie o środowisko. Orangutany stały się symboliczną ofiarą rosnącej liczby plantacji olejowych – na całym Borneo żyje ich jeszcze na wolności około 20 tysięcy. Orangutanki stają się sierotami, ponieważ ich matki są zabijane przez ekipy wycinające drzewa w dżungli. Przeżywają tylko dlatego, że łatwo nadają się na sprzedaż jako żywe maskotki. Potrzebują opieki matek aż do 7 roku życia, więc w rezerwatach stwarza im się odpowiednie warunki, mają np. przydzielane indywidualne opiekunki rekrutowane spośród zatrudnianych w rezerwacie malajskich dziewcząt.
Ten osobnik przyczaił się w gęstwinie
Fabryka żółwików
Siedzimy na pniu powalonej palmy kokosowej – w oddali majaczą zarysy wysepek, które należą już do Filipin. Spokojne popołudnie na prawie bezludnej plaży – zażywa kąpieli tylko kilkoro turystów, którzy dostali się tu dzisiaj łodzią razem z nami. Nagle kilka metrów od nas ktoś krzyczy: Que spectaculo! Que spectaculo! To jedna z Włoszek narobiła takiego rabanu. Obok niej z piasku wychylił się łepek żółwia, a wkrótce potem wygramoliło się maleństwo, które instynktownie poturlało w kierunku morza. Tak oto staliśmy się świadkami narodzin żółwika – wykluł się z jaja, które przez ponad 2 miesiącami złożyła i zakopała w tym miejscu żółwica. Ale o ironio losu, staliśmy się świadkami, jak natura wymknęła się spod kontroli strażników parku narodowego na wyspie Selingaan, którą odwiedzaliśmy.
Tak wygląda „przemysłowa” wylęgarnia żółwików
Jak funkcjonuje tu w pełni kontrolowana „wylęgarnia” żółwików – mieliśmy się przekonać dopiero w nocy. Zgodnie z programem naszej eskapady, najpierw podglądaliśmy żółwicę – przybyłą o północy prosto z oceanu – w celu złożenia kilkudziesięciu jajek do wykopanej przez siebie głębokiej dziury w nabrzeżnym piasku. Gad nie zdążył jednak zasypać piaskiem tych jaj, strażnik parku zebrał je do wiadra i przeniósł do zakopania w specjalnym inkubatorze pośrodku wyspy. W tym samym czasie na paru stanowiskach inkubatora urodziło się kilkadziesiąt żółwików, jak zawsze kolejnej nocy specjalnie na pokaz dla nas. Wkrótce potem razem ze strażnikami udaliśmy się na drugi koniec plaży, aby przy świetle latarek wpuścić ich do morza. Przeżyje ich w morskich wodach zaledwie kilka procent – większość stanie się smakowitym żerem dla morskich drapieżników. Te nieliczne, które przetrwają i dorosną , przypłyną znowu za kilkanaście lat na tę samą plażę, na której się urodziły, aby znieść jaja.
Ten żółwik wykluł się z jajka na naszej plaży
Plaża wokół wyspy jest podzielona na kilka sektorów – w każdym z nich czuwają na zmiany strażnicy, którzy przechwytują jaja, zakopują je w inkubatorze, a te które akurat się urodziły, wypuszczają do morza. Znajdujemy się chyba bardziej w manufakturze do rozmnażania żółwi niż w parku narodowym. Ale trzeba przyznać, że dzięki takiemu kontrowersyjnemu sposobowi ochrony gadów, udaje się ratować ich setki przed zagładą. Jaja żółwie składane na malezyjskim wybrzeżu – poza terenem parków – są mimo zakazów wykradane przez tubylców. Lokalna prasa alarmuje, że Malezyjczycy zjadają rocznie paręset tysięcy żółwich jaj i że ta liczba wcale nie maleje.
Semporna – festiwal na wodzie
Tu w Semporna śpimy w hotelu na palach, wzorowanym na starych domostwach morskich nomadów – Bajau. Mieliśmy szczęście trafić dzisiaj na Regatta Lepa – regaty starych łodzi, które odbywają się tu co roku od kilkunastu już lat i które ściągają do miasta rzesze turystów z całego wschodniego wybrzeża Borneo. Lepa znaczy w języku Bajau łódź. Była oczywiście wielka fiesta, trybuna honorowa, jury no i bajecznie kolorowa parada łodzi specjalnie przystrojonych na taką okazję, prezentowanych przez delegatów z poszczególnych wysepek.
W paradzie Cyganów Morza uczestniczy kilkadziesiąt wspaniale udekorowanych łodzi
Podobne festiwale organizowane są w celu upamiętnienia tradycji Bajau – budowy drewnianych wspaniałych łodzi, na których żyją na przybrzeżnych wodach i utrzymują się z rybołówstwa całe rodziny. Dlatego nazywają ich Cyganami morza. W konkursie startuje kilkadziesiąt bajecznie udekorowanych łodzi. Paradują przed dostojnym jury, które najwyżej punktuje za dekoracje, żagle, za stroje załogi , muzykę etniczną oraz za taniec wykonywany w jej rytmie przez urodziwe członkinie plemienia. Tuż przed rozpoczęciem pokazu wiatr spłatał figla i skierował w kierunku trybuny honorowej ławicę pływających po zatoce śmieci. Ale na polecenie włodarzy miasta kilka łodzi wyruszyło natychmiast z odsieczą i przy pomocy specjalnych saków udało się szybko i sprawnie opanować sytuację. Jury mogło kontynuować swoja pracę.
Urodziwe tancerki pląsające na łodziach Bajau chętnie pozują do zdjęcia
Mabul – ginące cuda natury
Jedziemy łodzią na małą wyspę Mabul bezpośrednio w pobliże słynnych raf koralowych na Sipadanie. W jednym z ośrodków nurkowych prowadzonych przez Anglików wynajęliśmy domek z balkonem i wybiegiem na plażę. Teraz mamy nadzieje trochę poleniuchować. Ostatni tydzień chcemy spędzić już tylko nad morzem, nacieszyć się snorkellingiem i „zapolować” pod wodą na żółwie.
Maleńka wyspa jest przeludniona – jedna z paru wiosek obok naszego pensjonatu
Kilka lat temu słynna wyspa Sipadan nie mogła się opędzić od amatorów nurkowania i snorkellingu. Władze – zresztą pod naciskiem ekologów – zorientowały się, że trzeba zapobiec dalszej dewastacji wspaniałych okolicznych raf koralowych i zlikwidowały wszystkie ośrodki nurkowe na wyspie. Pozostał tylko posterunek wojskowy. To tutaj w 2000 roku muzułmańscy terroryści porwali grupę 21 turystów i pracowników hotelowych, wywożąc ich jako zakładników na jedną z wysepek w południowych Filipinach. Uwolniono ich dopiero po kilku miesiącach, gdy w pułkownik Kadafi przekazał słony okup. Wojsko czuwa na Sipadanie do dzisiaj, bo porwania turystów zdarzały się i potem.
Ten rybak będzie polował na „morskie skarby” w czasie odpływu
Mabul jest najbliżej położoną wyspą – Sipadan widać stąd gołym okiem. To Mabul przejął teraz rolę Sipadanu i stąd wyruszają łodzie na rafy wokół Sipadanu. Liczba zezwoleń jest jednak ograniczona do 150 dziennie i dlatego należy rezerwować je z wielodniowym wyprzedzeniem. Nam niestety nie udało się załatwić wcześniej biletów i musieliśmy się zadowolić podwodnym światem Mabulu, który jest zresztą bardzo interesujący i nadal – o dziwo – w niewielkim stopniu zniszczony.
Wyspa jest malutka – jakieś półtora km wzdłuż i wszerz. Ponad połowę obszaru zajmuje teraz kilka ośrodków nurkowych, a na reszcie tłoczy się wioska rybacka licząca ponad 1000 mieszkańców.
Podczas odpływu morskie dno odsłania swoje bogactwo
Muzeum zamiast plantacji kakao
Zamarzyło nam się zwiedzić plantację drzew kakaowych. W przewodnikach miasto Tawau figuruje jako borneańska stolica kakao. Niestety, aby udać się do jednej z ostatnich okolicznych plantacji, należy z wyprzedzeniem kilku dni złożyć zamówienie grupowe przynajmniej od kilkunastu osób. Dopiero wówczas właścicielowi plantacji opłaci się przygotować domki do noclegu oraz zorganizować huczną imprezę z kakałem w roli głównej. Niestety, nie byliśmy przedstawicielami dużej firmy planującej organizowanie . wyjazdu integracyjnego dla swoich pracowników. Przypadkową dwójkę turystów odprawiono więc z kwitkiem, proponując w zamian namiastkę czyli wizytę w muzeum na terenie przetwórni ziarna kakaowego.
Dojrzewające owoce kakaowca
Spotkało nas spore rozczarowanie – fabryka była akurat w remoncie i nie zobaczyliśmy procesu powstawania kakao. Wysłuchaliśmy za to ciekawej historii ziarna kakaowego (pochodzi z Ameryki Łacińskiej), spróbowaliśmy paru kakaowych specyfików , o jakich nie mieliśmy nawet pojęcia (np. czekoladowe kulki z ryżem i inne mikstury) , a także zaopatrzyliśmy się na drogę w prezenty. Fabryka nie sprawiała wrażenia obiektu dynamicznie rozwijającego się, przestarzałe maszyny zdradzały czas zastoju. Pewnie za parę lat lokalna plantacja kakaowca przegra wyścig z palmami olejowymi, a jej chiński właściciel zbankrutuje lub przestawi się na bardziej intratny biznes.
Po Muzeum Kakao oprowadzają nas dziewczyny przebrane w historyczne holenderskie stroje.
Dodaj komentarz