Po pierwszej wyprawie do malezyjskiej części Borneo dwa lata temu poczuliśmy niedosyt, nie udało nam się bowiem wejść na najwyższy szczyt słynnej góry Kinabalu. Postanowiliśmy więc tam powrócić , aby nadrobić zaległość, a przy okazji odwiedzić prowincję Sarawak ze stolicą Kuching i znanym parkiem narodowym Baku. Ale był jeszcze jeden powód dla powrotu, uświadomiliśmy sobie bowiem , że w muzułmańskiej Malezji dzieją się na politycznej scenie kontrowersyjne wydarzenia , jakich jeszcze nie spotykaliśmy dotychczas podczas naszych wędrówek po innych krajach.
Oto ambitny cel naszego trekkingu – święta góra Kinabalu
Wspinaczka na Świętą Górę
Wejście na Kinabalu nie wymaga jakichś specjalnych, nadzwyczajnych przygotowań, choć trzeba wdrapać się na 4095 m n.p.m.
Na szczęście tego dnia nie padało , mieliśmy piękną słoneczna pogodę . Postrzępiony niczym grzebień koguta wierzchołek Kinabalu nie był spowity mgłami, ukazał się nam tego ranka w całej okazałości .Tak dobre warunki pogodowe nie są tu codziennym zjawiskiem. Możemy sobie tylko wyobrazić , jakim koszmarem byłaby całodzienna wspinaczka w tropikalnym deszczu i we mgle.
Ta prastara góra ( wypiętrzyła się około 15 mln lat temu ) jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Ale szczyt Kinabalu jest ważny dla Malajów z innego powodu – od stuleci uznawany jest za świętą górę, wg wierzeń lokalnego plemienia Kazadan Dusan zamieszkują tam po śmierci dusze ich przodków. Nazwa góry wywodząca się od słowa Aki Nabalu oznacza „miejsce spoczynku umarłych”. Dlatego nasi przewodnicy zwracali się do nas turystów z prośba o szczególnie godne zachowywanie się w takim świętym miejscu , nie tylko ze względu na ostre rygory obowiązujące zazwyczaj w parkach narodowych.
Pierwsze kilometry marszu są w miarę łagodne , szliśmy schodami – przez gęsty tropikalny las. Starczyło jeszcze siły i ochoty na przyglądanie się okazom natury , egzotycznym drzewom i pięknym kolorowym kwiatom. Idziemy przez Park Narodowy, który słynie z różnorodności biologicznej. Żyje tu połowa gatunków ptaków, ssaków i płazów żyjących na Borneo oraz dwie trzecie gadów. Gdy zeszliśmy kilka metrów w bok od traktu , nasz przewodnik pokazał nam stanowisko purpurowych dzbaneczników ,owadożernych roślin, największej atrakcji przyrodniczej Kinabalu. Potężne kielichy kwiatów przypominających dzbany stanowią pułapkę dla insektów. Wewnątrz kielichów znajdują też w ciągu dnia schronienie niektóre gatunki nietoperzy , które w zamian za tę przysługę pozostawiają roślinom swoje odchody – bogate źródło bezcennego azotu. Rzadki to przykład międzygatunkowej współpracy.
Purpurowe owadożerne dzbaneczniki to jedna z przyrodniczych atrakcji góry
Szlak górski był dobrze zagospodarowany. Po każdym przebytym kilometrze można było odetchnąć pod drewnianą wiatą i obetrzeć pot z czoła. A także uzupełnić zapas wody pitnej. Podczas jednego z takich krótkich wypoczynków usłyszeliśmy polska mowę. Dwoje młodych Polaków – okresowo pracujących w Kuala Lumpur – wybrało się właśnie na weekend , tworzyli sympatyczną parę, z którą miło się po drodze rozmawiało.
Zakładaliśmy optymistycznie, że kamienne schody szybko się skończą i będziemy już dalej wędrować typowym górskim szlakiem. Tymczasem stopnie nie miały końca. Wędrowaliśmy nimi – choć trudno to było uznać za górską wędrówkę – przez dalszych 6-7 km. Przyzwyczajeni do włóczęg po polskich górach przeżyliśmy z tego powodu prawdziwy szok. Taki sposób zdobywania szczytu jest bardzo uciążliwy dla nóg ,a w dodatku bardzo monotonny . Gdy w końcu po kilku godzinach marszu kilkaset metrów przed schroniskiem weszliśmy na normalna , kamienistą drogę, odczuliśmy ogromna ulgę . Nasze zmęczone nogi uwolniły się wreszcie z morderczego jarzma schodów. Co roku w październiku po tych samych schodach nie wlecze się tak ja my , ale biegnie kilkuset uczestników „Mount Kinabalu International Climbathon” , uważanego za najtrudniejszy bieg górski na świecie. Rekordziści wbiegają na górę w ciągu 2 godzin z kawałkiem.
Odwracamy się do tyłu. Gdy gęsty las deszczowy ustępuje już skalnym polanom i karłowatym zaroślom, można wreszcie podziwiać górskie panoramy, przetykane kłębiącymi się chmurami. Natomiast w górze przed nami odsłaniają się coraz wyraźniejsze kontury skał na szczycie Kinabalu. Zaczynamy pomału odczuwać szmery w głowie, dają się już we znaki skutki choroby wysokościowej.
Kulinarne rozpasanie na szczycie
Po ponad 7 godzinach naszej wędrówki docieramy do naszego blaszanego noclegowiska. Schronisko leżące na wysokości 3273m okazało się skromne, ale zapewniające wszelkie podstawowe wygody dla człowieka zmęczonego całodziennym marszem pod górę (toalety, ciepła woda, elektryczne ogrzewanie w nocy, gdy temperatura spada poniżej zera). Natomiast gdy weszliśmy do jadalni , przeżyliśmy kolejny szok. Na stołach czekały na nas wykwintne potrawy – po kilka dań do wyboru spośród kuchni malezyjskiej lub zachodniej i to dość wyszukanych. Była to gruba przesada na tej wysokości . Mieliśmy ciągle w oczach widok mijających nas po drodze malajskich bagażowych, dźwigających dla nas w pocie czoła te wszystkie frykasy, którymi mogliśmy zajadać się teraz na tarasie , podziwiając przepiękną panoramę gór. Płaciliśmy za to (posiłki, nocleg i przewodnik) bardzo słono , bo aż ponad 1000 zł od osoby (tańszej opcji nie było) , ale nie był to naszym zdaniem konieczny wydatek podczas takiej wyprawy.
Jeden z kulisów niosących na swoich plecach prowiant dla restauracji u podnóża góry
Lokalni kulisi ze stosem paczek umocowanych na plecach ważących nawet i 50 kg – to był a główny szlak zaopatrzeniowy dla schroniska i tamtejszej restauracji, przecież trzeba wyżywić i przenocować codziennie ponad 100 turystów. Innej niż te schody drogi zaopatrzeniowej nie ma. Jeśli pojawiają się od czasu do czasu helikoptery, to tylko po to, aby ratować ludzi w ciężkich nieszczęśliwych przypadkach. Niestety, jak powiedział nam przewodnik, co roku podczas wspinaczki i schodzenia z Kinabalu zdarza się kilka śmiertelnych wypadków. Najczęściej ofiarami są ludzie nierozsądni, którzy wybierają się na tak wysoka górę wbrew przeciwskazaniom lekarzy albo nie są odpowiednio ubrani. Sami z przerażeniem widzieliśmy wchodzącą na górę liczna malajską rodzinę w klapkach.
Po północy, kiedy większość wyruszała zdobyć sam szczyt, do którego pozostało już kilkaset metrów , my podjęliśmy decyzję o pozostaniu w schronisku. Na skalnej ścieżce pojawił się mróz, kamienna ścieżka była bardzo śliska i nie chcieliśmy ryzykować. Ponadto zaczęliśmy coraz bardziej odczuwać problemy zdrowotne, dawał znać ból głowy, a nogi odmawiały Jadwidze posłuszeństwa.
Skały na samym wierzchołku Świętej Góry
Powrót nie był też łatwy, znowuż głównie z powodu tych tysięcy schodów, o różnych wysokościach ,co utrudniało ustanowienie jednolitego rytmu wędrówki. Mimo że nie zdobyliśmy samego wierzchołka góry , wracaliśmy z satysfakcją. Weszliśmy przecież na najwyższą górę w Azji Południowo-Wschodniej. No i swoim zachowaniem nie naruszyliśmy w niczym spokoju dusz przodków, skoro szczęśliwie powróciliśmy. Niegdyś przed każdą wędrówką należało wsiąść udział w specjalnej ceremonii mającej na celu udobruchanie duchów. Dziś ceremonia jest jedna, w grudniu każdego roku i modły muszą wystarczyć dla wszystkich turystów na cały rok. Specjalny rytuał nazywa sie Monolob , przewodzi mu kapłanka zwana Bobolian . Składa ona ofiarę składająca się z 7 białych kur, 7 kurzych jaj, orzechów arekowych, tytoniu, proszku wapiennego (wapna) i liści z drzewa arekowego. W trakcie wykonywania pieśni kury są zabijane, gotowane ze wszystkimi dodatkami i przekazywane uczestnikom ceremonii. Szkoda, że takiej właśnie potrawy nie zaserwowano nam w schronisku dla podniesienia atrakcyjności menu.
Widok ze szczytu przetykany kłębiącymi się chmurami.
Kuching – miasto kotów
Obolałe nogi po zdobyciu Kinabalu leczyliśmy już w Kuching – stolicy Sarawaku, dokąd udaliśmy się samolotem z Kota Kinabalu . Schodów na ulicy czy w hotelu unikaliśmy jak ognia ,bo każda próba ich sforsowania kończyła się wyciem z bólu . Dlatego pierwszy dzień pobytu w Kuching spędziliśmy relaksowo w najbardziej płaskim terenie, na jaki natknęliśmy się w mieście, w przepięknym parku orchidei z setkami kwitnących gatunków.
W Kuching koty mają kilka swoich pomników
Kuching nazywany jest w języku Malajów miastem kotów. W centrum miasta widzieliśmy przynajmniej dwa potężne pomniki z kotami. Jest tu nawet Muzeum Kotów, ale omijaliśmy go szerokim łukiem, gdy ostrzeżono nas ,że obiekt jest bardzo kiczowaty. W każdym sklepie z pamiątkami aż roiło się od glinianych i plastikowych kotów oraz koszulek z kocimi wzorami. Odnieśliśmy wrażenie, że miasto ma kompletnego bzika na punkcie kotów. .
Brama do chińskiej części miasta Kuching
Wbrew przewodnikowym zachwytom miasto nie zaskoczyło nas pozytywnie. Owszem, najbardziej interesująca jest część chińska kultywująca tradycje kolonialne. Swoisty klimat tworzą tu parę wąskich uliczek, niskie stare domki, wiele knajpek i sklepów z pamiątkami . Dodatkowego uroku dodaje położenie tutejszego China Town – nad szerokim bulwarem rzeki o nazwie Sungai Sarawak.
Chińczyków spotyka się tu częściej niż w innych prowincjach Malezji . W Sarawaku żyje ich aż 30 %, gdy w całej populacji Borneo stanowią przeciętnie około 10% . Tradycyjnie jak ich przodkowie, którzy osiedlili się tutaj już ponad 1500 lat temu – zajmują się głównie handlem, usługami i innymi prywatnymi inwestycjami. Są też tradycyjnie najbogatszą częścią lokalnej społeczności, co stanowi paradoksalnie największą zmorę rządów w Malezji. Już od ponad 40 lat tutejsze rządy oficjalnie preferują w życiu administracyjnym i gospodarczym rdzennych Malajów kosztem pozostałych nacji żyjących w tym kraju, także i Hindusów, a mimo to Chińczycy mają się ciągle dobrze i są nadal dominującą siłą w gospodarce. Dzieje się tak mimo licznych przeszkód i ograniczeń w ich rozwoju, takich jak utrudniony dostęp do stanowisk pracy w administracji publicznej, do edukacji, a nawet dyskryminacja w dostępie do mieszkań socjalnych czy kredytów.
Dlatego tutejszy system polityczny można określić dyplomatycznie jako preferowanie niektórych grup etnicznych kosztem innych , albo bez owijania w bawełnę wprost jako realizowanie przez Malezję swoistej polityki rasistowskiej.
Biały król Sarawaku
Historia miasta Kutching wiąże się jednak nierozłącznie z nazwiskiem Anglika Jamesa Brooke’a , nazywanego białym radżą z Sarawaku. Ma on tu swój pomnik , nazwę ulicy i jednego z głównych placów. Nawet jeden z gatunków dzbaneczników spotkanych w masywie Kinabalu nazywa się „rajah Brooke „ James Brooke nadał miastu w roku 1872 nazwę Kuching i ustanowił tutaj stolicę Sarawaku. Można sobie tylko wyobrazić, jak wielkim awanturnikiem i łowcą przygód był ów angielski emerytowany wojskowy. Najpierw wdał się w łaski sułtana z Brunei pomagając mu stłumić lokalne powstanie Dayaków w tej części Borneo, a potem stopniowo uwolnił się spod jego opieki i ogłosił się samozwańczym królem prowincji czyli radżą. Starał się potem rządzić sprawiedliwie, skoro do dziś zachowuje się dobrze w pamięci tubylców niezależnie od ich koloru skóry. Także i Chińczyków, ponieważ potrafił umiejętnie przyciągać do siebie kapitał chiński i wspierać imigracje chińską (wspomniana nadreprezentacja jest w sporej mierze jego spuścizną). Udało mu się także uśmierzyć waśnie wśród lokalnych plemion , słynnych łowców głów, urządzających na siebie krwawe polowania w celu zdobycia głów przeciwnika. Radża prowadził politykę, która była zupełnym zaprzeczeniem obecnej praktyki etnicznej w Malezji i szkoda, że władze w Malezji nie potrafią kultywować tych tradycji.
James Brook – biały król Sarawaku
Potomkowie radży (powstała nawet dynastia Brooksów) rządzili prowincja jeszcze przez kilkadziesiąt lat aż do roku, mieli osobną flagę i emitowali odrębną monetę. I co najciekawsze, byli niezależni od Korony Brytyjskiej – dopiero w roku 1946 ostatni z białych radżów zdecydował się przekazać prowincję Sarawak w ręce Anglików.
Wskazówki światłego przywódcy narodu
W Malezji wychodzi parę angielskojęzycznych gazet, jak np. Nation czy Star. Próbuję z ich pomocą odczytać tutejszy klimat polityczny. Już z pierwszych stron widać ,że kraj posiada silnego przywódcę a może i wodza , który niemal codziennie coś wizytuje, objeżdża cały kraj i ma w zwyczaju udzielać narodowi światłych wskazówek . Jest to premier o nazwisku składającym się aż z 5 imion i nazwisk, Datuk Seri Najib Tun Razak. Widzimy go na zdjęciach zawsze uśmiechniętego i otoczonego tłumem równie jak on zadowolonych rodaków.
Podczas spotkania z nauczycielami islamu powiedział :”Liderzy islamu muszą bronić swojej pozycji liderów wiary w taki sposób, aby uzyskiwać uznanie oraz nieść błogosławieństwo nie tylko muzułmanom ,ale i wszystkim pozostałym w kraju.”
W kolejnym przemówieniu podczas spotkania z inwalidami i seniorami Ojciec narodu odniósł się do kwestii socjalnych: Malezyjczycy musza być ludźmi, którzy wzajemnie potrafią się kochać i są zdolni zrozumieć uczucia tych, którym w życiu się nie poszczęściło i którzy potrzebują pomocy aby stać się bardziej samodzielni.”
Z kolei Pan Premier podczas jubileuszowych uroczystości w jednym z centrów naukowych powiedział do młodych ludzi: „Malezyjczycy powinni posiadać twarde charaktery i otwarte umysły”. Używając analogii drzewa powiedział ,że ich charaktery muszą być tak mocne jak korzenie, wówczas drzewa będą nie do zachwiania. Jednocześnie przestrzegł młodych przed ślepym naśladownictwem zachodnich zwyczajów (fastfood, markowe ubrania), ponieważ może to spowodować utratę ich tożsamości czy charakterów.
Wydanie jednej z angielskojęzycznych gazet w Malezji – obok zdjęcie światłego przywódcy podejmującego delegację z zagranicy
Akurat było to na parę dni przed Swiętem Walentynkowym, obchodzonego w tym kraju chyba bardziej entuzjastycznie niż w Polsce. Ulice miast były pełne billboardów z czerwonymi serduszkami. Jakby w odzewie na wskazówki przywódcy narodu młodzieżowa przybudówka rządzącej partii PAS ogłosiła protest przeciw szeroko zakrojonej kampanii promującej Walentynki niemal we wszystkich mediach malezyjskich. Jako świętu obcemu tradycji muzułmańskiej. Tak więc prasówka ukazała nam jakże znajome nam z niedawnej przeszłości dyskusje i zwyczaje. Zapachniało nam tu totalitarnymi klimatami.
Leniwe pijawki z parku narodowego Bako
Bako należy do najmniejszych parków narodowych na Borneo
Prowincja Sarawak została w największym stopniu na Borneo ogołocona z lasów deszczowych, i powoli zamienia się w betonowy bastion ciężkiego przemysłu.
Wbrew protestom ekologów zbudowano tu olbrzymią hydroelektrownię, która zalała obszar 700 km kwadratowych oraz zniszczyła obszar 230 km kw. oryginalnej puszczy tropikalnej. Pamiątką po tutejszej bujnej naturze pozostają niewielkie, rachityczne parki narodowe.
Pojechaliśmy busem, a potem wzdłuż brzegu morza łodzią na dwa dni do najsłynniejszego w okolicy parku narodowego Bako. Liczy zaledwie 27 km kwadratowych (porównajmy to z obszarem zalanym przez tamę wodną), leży nad samym Morzem Południowochińskim. Zrobiliśmy 10-kilometrowy trekking, ale nogi dobrze zahartowane po Kinabalu niosły nas prawie same. Park jest niewielki, ale wydawał się nam – po zwiedzeniu dotychczasowych na wyspie Borneo prawie martwy, bo nie słyszeliśmy tutaj takiego bogactwa dźwięków i odgłosów natury, jak np. w parku narodowym Mulu czy w masywie Kinabalu . Poza paroma małpami nie spotkaliśmy innych dzikich zwierząt. Nie atakowały nas tez pijawki, co niestety najgorzej świadczyło o stanie dzikości tego parku, w którym nie wyznaczono zresztą żadnej strefy ścisłej ochrony. Jadwidze przebiegł drogę jakiś wąż ,a może tylko jej się tak wydawało. Pod koniec wędrówki pogubiliśmy się, nie mogliśmy odnaleźć oznaczeń szlaku i przeżyliśmy chwile grozy, bo zbliżał się już wieczór. Zataczajac koła wokół ostatniego odnalezionego znaku ,w ten sposób jakimś cudem trafiliśmy na właściwy trakt. Nocleg znaleźliśmy na terenie głównej siedziby parku , w schronisku ze skromnymi wieloosobowymi salami , gdzie na betonowej posadzce leżały same materace. Pogoda nam dopisywała – chociaż w nocy lało często jak z cebra, zdarzały się nawet tropikalne burze, w dzień robiło się gorąco i można było zażywać słonecznej i morskiej kąpieli.
Na trasie naszej wędrówki przez park – prowadzącej wzdłuż wysokiego brzegu morza
Nazajutrz nie mogliśmy odmówić sobie odwiedzenia okolicznego parku etnograficznego , położonego na półwyspie Santubong u stóp góry o tej samej nazwie. Bardzo pomysłowo urządzone muzeum tradycyjnego borneańskiego budownictwa (szałasy i tzw. długie domy miejscowych plemion). Większość domów nie stała pusta, ale odbywały się w nich pokazy codziennych zajęć oraz pracy rzemieślników. Na koniec zobaczyliśmy brawurowy koncert i pokaz ludowych tańców plemion Dajakow i Penan. Wszystko byłoby pięknie i wzorowo, gdyby nie propagandowy aspekt parku kultury, bo podczas jego zwiedzania powstawało wrażenie jak gdyby Malezja była rajem, w którym panuje znakomita harmonia pomiędzy wszystkimi grupami etnicznymi.
Tradycyjne długie domy na palach prezentowane w parku etnograficznym w Santubong
Przedstawicielka plemiona Dajaków demonstruje sposób przygotowywania lokalnych potraw
Zabójcy orangutanów
W „The Nation „, w jednej z anglojęzycznych gazet wydawanych w Malezji znajdujemy artykuł o aresztowaniu 3 zabójców orangutanów. Dwóch Indonezyjczyków działało na polecenie malezyjskiego dyrektora jednej plantacji palm olejowych (filii malezyjskiego koncernu) znajdujących się już po stronie indonezyjskiej. Za zabicie jednego orangutana otrzymywali po około 330 ryngitów (w przybliżeniu około 300 zł). Zwierzęta były mordowane w okrutny sposób: najpierw je przeganiano z drzew za pomocą pistoletu gazowego, a potem były zaszczuwane na śmierć przy pomocy sfory psów. Aresztowanym groziła kara nawet do 5 lat więzienia, ale czy ostatecznie sąd skazał ich na tyle lat , tego już nie dowiemy się. Możemy tylko domyślać się ,że ostateczny wyrok był łagodniejszy. W malezyjskiej części Borneo żyje na wolności jeszcze około 10-12 000 orangutanów, ale wobec postępującego wyrębu resztek dżungli ilość ta z roku na rok maleje.
Niestety orangutany nie pojawiły się na śniadaniu
Kilkanaście km od Kuching znajduje się Semenggoh Nature Reserve – niewielki ośrodek ochrony orangutanów , które zostały uratowane przed kłusownikami na terenach karczowanych pod plantacje palm olejowych czy zapory wodne. Nie zamierzałem tam jechać ( znam bowiem o wiele większy i bardziej znany ośrodek Sepilok w Sandakanie) , ale znalazłem się tam przez przypadek z powodu pomyłki kierowcy. O godzinie 15.00 miało się tam odbyć pokazowe drugie karmienie tych małp. Niestety, żadna nie pojawiła się na posiłku. Może zbojkotowały w ten sposób symbolicznie naszą wizytę, bo źle się czują w maleńkim skrawku dżungli tuż pod wielkim miastem?
Chińczyk popatrzy i zaraz wie
Byliśmy bardzo ciekawi co na temat rasizmu w wydaniu malezyjskim myślą tutejsi obywatele. Nie byli za bardzo do rozmów na ten temat z cudzoziemcami.
Przedstawiciel plemienia Penan , przewożący nas łodzią motorową w parku narodowym Mulu 2 lata temu był bardzo ostrożny w wypowiadaniu krytycznych sądów na ten temat: Chińczycy są mentalnie przygotowani do robienia biznesu. Popatrzą i zaraz wiedzą, czy to się opłaca czy nie. Po co więc wspierać ich jeszcze w gospodarce?
Właściciel małej firmy, Malaj spotkany na promie w Sudat patrzy na to nieco inaczej i jest bardziej dyplomatyczny: To nie jest polityka rasowa polegająca na przeciwstawianiu jednych przeciw drugim. Nasz rząd wspiera wszystkie narodowości tyle że każdą w inny sposób zależnie od ich potrzeb.
Poprzez realizację polityki uprzywilejowania Malajów (nazywanych Bumiputra czyli Synami Ziemi) rząd stara się wyrównać historyczną niesprawiedliwość . W momencie tworzenia państwa Malajowie byli biedniejsi niż inne grupy etniczne .
Opozycyjni działacze, jak np. politolog z Malezji Chin Huat Wong ze Stowarzyszenia Dziennikarzy na Rzecz Niezależnych Mediów (był z wizytą w Polsce w ubiegłym roku na zaproszenie Fundacji Batorego, gdzie wygłosił interesujący wykład) uważają, że polityka przywilejów dla rdzennych Malajów, prowadzona już przez kilkadziesiąt lat przynosi dotychczas mizerne skutki. Pozycja Bumiputra w gospodarce niewiele się zmieniła . Na tzw. Nowej Polityce Ekonomicznej , jak nazwano długofalowy program wyrównywania szans, korzysta co najwyżej grupa wybranych Malajów powiązanych z partią rządzącą , tymczasem większość Malajów pozostaje nadal biedna.
Ekonomiczne przywileje dla Bumiputra przyczyniły się natomiast do stopniowej erozji demokracji w tym kraju. Malezja jak większość azjatyckich krajów posiada rządy autorytarne, które tylko na zewnątrz sprawiają wrażenie demokratycznych. Od prawie 50 lat przy władzy utrzymuje się ta sama partia, która zawsze dziwnym trafem wygrywa wybory. Malezja jest często krytykowana za nie przestrzeganie podstawowych praw obywatelskich . Istnieje np. wewnętrzne prawo pozwalające na to ,ze podejrzany może być aresztowany bez oskarżenia czy procesu sądowego. Akt ten już parokrotnie był nadużywany do walki z opozycją i z krytykami partii rządzącej.
Szpak z nazwy wyspy doczekał się okazałego pomnika
Srodek wyspy jest górzysty i porośnięty gęstą dżunglą
Szpak przyjaciel czyli Tioman
Tradycyjnie na zakończenie wędrówek po górskich parkach narodowych zapragnęliśmy odpocząć na urokliwej na plaży w jakimś odludnym miejscu. Nasz wybór padł na wyspę Tioman, leżącą kilkadziesiąt km od stałego lądu (2 godziny jazdy promem z miasta Mersing) .Wyspa jest prawie cała pokryta niewysokimi górami i tropikalnym lasem i co ciekawe, niemal pozbawiona dróg. Pomiędzy wioskami można się tam przemieszczać tylko łodziami lub promem. Ale okazało się że znalezienie romantycznego zakątka nie było tam łatwe . Pierwsze 3 dni spędziliśmy w bungalow na skraju Tekeku, największej miejscowości na wyspie, gdzie było brzydko, brudno i drogo. Najwięcej tanich hosteli dla backpackersów było w sąsiedniej wiosce ABC (skrót od Air Batang Campung), ale tam okazało nam się zbyt tłocznie i głośno. No i w pobliżu zobaczyliśmy zielonkawą sadzawkę – wylęgarnię insektów i najpewniej komarów. Wolimy z dala trzymać się od takich miejsc.
Widok z naszego domku na plażę na wyspie Tioman
W okolicy Tekeku odkryliśmy niezwykły pomnik olbrzymiego ptaszyska. Podejrzewaliśmy ,że jest to gatunek jakiegoś lokalnego ptaka związanego z wyspą. Okazało się jednak , że jest to pomnik legendarnego szpaka, który kilkaset lat temu zdobył sobie szczególna sławę w rybackiej wiosce. Według legendy oswojony ptak, żyjący na wyspie, posiadał wyjątkowe zdolności do naśladowania głosu ludzkiego i do śpiewu. Był ulubieńcem całej wioski i nazywano go nawet przyjacielem. Nazwa wyspy pochodzi właśnie od sylab 2 malajskich słów : „tiong” nazwy ptaka gadającego, lokalnego gatunku szpaka oraz słowa „teman” czyli przyjaciel . Po paru dniach pieszych i rowerowych wędrówek w poprzek wyspy i wzdłuż brzegu morza, znaleźliśmy w końcu wymarzoną plażę. W Paya Beach, maleńkiej wiosce wciśniętej miedzy zbocze góry i morze. Były tu większe rafy koralowe. Chociaż niestety większość z nich też była w stanie dalekim od świetności, (my , którzy zwiedziliśmy już chyba najpiękniejsze rafy koralowe w Azji Południowo-Wschodniej, mamy trochę większe prawo do marudzenia), mogliśmy się wreszcie nacieszyć przez kilka dni morskimi kąpielami i dobrą, egzotyczną kuchnią w lokalnej restauracji. Jadwiga pozwoliła sobie na odrobinę luksusu – skorzystała parę razy z usług masażystki.
Widok na naszą wioskę na wyspie Tioman
Dodaj komentarz